Wszyscy kiedyś byliśmy młodzi (zapewne przyznacie mi Państwo rację) i wszyscy mieliśmy ideały. Niektóre były bardziej naiwne niż inne, niektóre bardziej dojrzałe. Znaczna większość z nas nienawidziła miejsca, w którym się wtedy znalazła.
Można by powiedzieć, że życie w szpitalu było, pomimo wszystkich niedogodności, sielanką. Przyjemną, pełną przygód i nieustannej nauki sielanką. Pieniędzy było dużo, na tyle dużo, że przestałem się z nimi liczyć. Matka nie wydawała praktycznie wcale, bo i kiedy? Całymi dniami pracowała nad nowymi lekami czy chorobami. Zawsze nad czymś nowym, szalenie istotnym i niemożliwym do dokonania, ale nie obchodziło to specjalnie mojego lorda.
Dorastałem wolno i starałem się go nienawidzić z całych sił. Wszystko, co się działo w tych murach było wynikiem jego decyzji i rozkazów, stanowiło konsekwencje jego nieodpowiedzialnych zachcianek. Och, gdyby wiedział, co wtedy o nim myślałem nigdy nie pozwoliłby mi stanąć obok, ani dotknąć swojego jedzenia.
Kiedy kończy się trzynasty rok życia po prostu trzeba mieć jakiegoś wroga, coś, z czym można by wojować, czemu można by się było przeciwstawić. Taką wojnę odbyć musi każdy, niezależnie od tego, czy jest bogiem, demonem, czy człowiekiem. Po prostu trzeba z czymś walczyć, czuć dreszcz przebiegający z kręgosłupa ciepłem do żołądka i z tą delikatną niepewnością i zdenerwowaniem wpływający w dłonie i gardło. Mrowienie przestaje być na ten krótki czas strachem, staje się odwagą, buntem. Słodkim buntem, którego zazwyczaj nie sposób nie żałować.
Ja też nie byłem wcale wyjątkowy: także potrzebowałem kogoś, komu mógłbym się przeciwstawić. I tym kimś był mój kochany lord. Na początku chciałem walczyć z zasadami i na nie się złościłem, ale bardzo szybko dotarło do mnie, że to miejsce i zasady powstały w skutek czyjejś zachcianki, a konkretnie lorda. Wtedy tak go nie nazywałem: miał dla mnie inne imię, które teraz nie przejdzie mi przez usta… zresztą nie przechodziło i wtedy.
Był celem doskonałym na obiekt młodzieńczej złości i buntu. Nie widywałem go wcale, po za tym jednym razem, kiedy mając lat dziewięć uczyłem się jak długo może utrzymywać się na skórze kolor fioletowy i że nikt naprawdę nie zwraca uwagi na cudze problemy. Nie było go obok i nie mógł usłyszeć tego, co o nim mówię, albo raczej, co wypisuję obok koślawych karykatur. Był doskonale wręcz odległy, chociaż przecież nie aż tak: zawsze można było poczekać na niego w sali i powiedzieć, co o tym sądzę (dzięki ci Opatrzności, że tego nie zrobiłem, po wielokroć dzięki), ale nie o to tu chodziło. Każdy, kto przez to przechodził wie, że gdy staje się na ten czas w obliczu problemu, obiektu swojej walki, jest się tak samo bezsilnym jak owady obijające się o szkiełka świecących się żarówek – i tak samo komicznym dla patrzących.
Nienawidziłem go – muszę to powiedzieć, przyznać się, że nienawidziłem mojego doskonałego, idealnego lorda o zapachu krwi. Przez długi czas po tym jak zostałem tym, kim teraz jestem nie chciałem się do tego przyznać, nie potrafiłem wybaczyć sobie tej głupoty, jaką mając lat trzynaście wykazywałem się ciągle. Ale winny jestem to sobie: powiedzieć prawdę - nienawidziłem mojego lorda przez wiele lat.
Istnieje wiele rodzajów kłamców.
Tacy, którzy oszukują pracodawców, żeby ci ich nie wylali. Tacy, którzy kłamią swoim żonom na temat kochanek, a kochankom na temat żon. Tacy, którzy zawsze mówią, że to nic nieznaczące drobnostki. Tacy, którzy kłamią tylko w połowie. Są i tacy, którzy kłamią jedynie w zeznaniach podatkowych. Tacy, którzy kłamią prędzej niż oddychają. Kłamcy, którzy gdyby ich życie zależałoby od prawdziwości ich ostatniego zdania, byli by martwi po kilkakroć. Handlujący kłamcy okłamujący klientów. Rodzice kłamiący dzieciom, dzieci rodzicom. Lekarze łgający pacjentom. Bliscy okłamujący umierających.
Wszyscy oni, ci, których wymieniłem i tych, których łaskawie postanowiłem nie przywoływać nie są niczym godnym wzgardy w porównaniu do tych, którzy okłamują jedyną osobę, której nie powinni: siebie. To rodzaj kłamców, których sama obecność mnie denerwuje, których słowa są nic nieznaczące, działania bezsensowne: wszystko jest u nich bez znaczenia. To ohydni ludzie, niewidzący własnych błędów i pomyłek, tkwiący z uporem w tym samym rodzaju ohydy przez długie lata, tylko po to, by samemu sobie nie sprawić przykrości zrozumienia, że w istocie są naprawdę nikim. Żeby więc uniknąć stania się jednym z nich, przyznaję się do tego teraz: przed sobą i przed Państwem: nienawidziłem jedynej osoby, jaką winienem od zawsze wielbić. Ale cóż począć z tym teraz? Jest za późno, żeby coś zmieniać. Nie żałuje jednak tak jak powinienem: gdybym nie nienawidził go wtedy, dzisiaj pracowałbym dla kogoś zupełnie, zupełnie innego. Podejrzewam, że dla tej uroczej, poparzonej dziewczynki, która mnie wtedy wezwała. Umiała wyprawiać takie cuda z ogniem… ale usłyszałem o lordzie i dawna zażyłość, a raczej złość nakazała mi pójść gdzie indziej. Nigdy nie byłem bardziej wdzięczny temu wypłowiałemu uczuciu, niż wtedy, gdy dotarło do mnie, kim jest mój doskonały lord.