Yoggotta

Czy można nie zapłacić Yoggottcie? Wtedy, gdy ona sama nie wie, że nią jest? Nie jest to oczywiście bez znaczenia kim jest i jak bardzo chce zapłaty. Ja chciałem bardzo. I nie chodziło tutaj już o moją zwyczajną chęć. Yoggotta poruszająca się na wózku to kiepski nabytek, nawet gdyby patrzeć na to bardzo pozytywnie.

Musiałem ponownie uciekać. Zabiłem barmana: na Leokasji nauczyłem się wielu przydatnych rzeczy, w tym kilku naprawdę cennych od barmana Frety. Miedzy innymi tego, że nie należy zabijać barmanów, zwłaszcza, gdy są lubiani. Ktoś może zechcieć pomścić przyjaciela, a do barów nie przychodzą tylko pobłażliwi ojcowie i mężowie, stateczni dżentelmeni i damy o nienagannych manierach. Przychodzą tam też tacy, z rodzaju tych, którzy mnie pobili.

Minęły wieki i kiedy ostatnio spodziewałem się zemsty za mój posiłek po prostu usiadłem z dobrą książką w fotelu i czekałem czytając. Spokojnie doszedłem niemal do połowy nim przyszli moi goście. Powitałem ich gorącą herbatą i pysznym ciastem, a potem stoczyłem pojedynek, w którym ucierpiała jedynie róża, której kolce wykorzystałem, żeby ich unieszkodliwić.

Wtedy postanowiłem po prostu podwinąć ogon i uciekać. Na drewnianym wózku nie byłem żadnym przeciwnikiem, toteż mogliby ze mną robić, co by chcieli, gdyby doszło do jakiegokolwiek starcia. Uciekłem w zupełnie inne miejsce: na malowniczą planetę, o której kiedyś słyszałem.

Endenia. Brzmiało niemal jak imię kobiety, którą się poznało na uliczkach nadmorskiej miejscowości. W istocie było to miejsce, gdzie przed wiekami jeszcze pan Andrielach wzniósł swój pałac na najwyższym ze wzgórz i sprawił, że widać go było zewsząd. Ruiny nadal górowały nad miastem strasząc rozpadem. Tu nie nazywano go jego imieniem, ale Tym Który Wzniósł Pałac. Jego imię wytarło się z ludzkich ust, a potem z pamięci. Został strach, ból i zapach morza przelanej krwi, śmierci tysięcy istot, które poniosły cenę jego zachcianek.

Chciałem zwiedzić te ruiny, były słynne na Leokasji, ale mój wózek nie byłby w stanie tam podjechać: pałac stał na bardzo stromym wzniesieniu, wąskim, szło się do niego po udeptanej drodze, cały czas ostro pod górę, czasami prawie po pionie. A potem pałac: wbudowany niemal w skałę, jedna połową stojący na glebie, drugą zwieszający się z urwiska. Twierdza nie do zdobycia, której dach zawalił się w kilku miejscach, a rozliczne kosztowności rozkradziono, gdy tylko okazało się, że tyran odszedł. Albo raczej nie odszedł jak się przy moim lordzie przekonałem, a jedynie porzucił to lokum, na rzecz innego. Dla ludzi to bez najmniejszego znaczenia.

Wziąłem ze sobą pieniądze. Nie dużo, wszystko w złocie, bo w nim można swobodnie handlować na sporej części tych planet. Trzeba było nająć sobie pokój… znaleźć sposób, żeby odzyskać to, co straciłem. Przywiozłem ze sobą księgi i dużo czasu. Chciałem się nauczyć.

Zająłem więc pokój w malutkim moteliku, właściwie to nawet nie w moteliku, a w karczmie. Była drewniana, ale nie tak ohydnie jak moje poprzednie mieszkanie i wózek: jasne, polakierowane drewno pachnące jeszcze świeżością i malutkie doniczki z kwiatami. Uroczy piecyk wyłożony białymi kaflami z czerwonym wzorem. Piękne miejsce, gdzie prześliczna blondynka wypiekała cudowne nadziewane ciasto. Nazywała je ofnem. Smakowało zawsze doskonale: pikantne, ale nie ciężkie – jedzenie go naprawdę stanowiło jedynie przyjemność.

Mieszkałem na parterze, z oczywistych wręcz przyczyn i przesiadywałem całymi dniami na tarasie czytając księgi, których miejscowi nie rozumieli. Nie rozumieli też mojego języka, ale to bez znaczenia: wkrótce miałem i tego się nauczyć. Całymi dniami głowiłem się nad powrotem do zdrowia… ciało… ludzkie ciało. Dlaczego ulepiłem siebie właśnie takiego? Może z woli demona, który mną kierował, może przez nieudolność. Rzeźbienie ciała to sztuka, której nikt nie uczy Yoggott. Same do tego dochodzą.

Nim zrozumiałem minęło blisko osiem lat. Przez cały ten czas nie byłem głodny, nie wiem dlaczego. Teraz nie potrafiłbym znieść tak długiego postu, o czym przekonał się już mój lord. Potrzebuję energii, żeby wypełniać jego rozkazy. Może to był powód? Nie robiłem niemal niczego po za spaniem i czytaniem. Osiem lat. Czy to długo? Zależy jak na to patrzeć – mając do dyspozycji nieśmiertelność, czyli wieczność, wydaje się to ledwie mrugnięciem, ale byłem młody, bardzo młody. Na Endeni dożyłem trzydziestego roku życia. Och… gdyby mój lord mnie wtedy zobaczył, nigdy bym nie zagościł na jego dworze. Żałosny próżniak siedzący na tarasie.

Któregoś dnia, podczas czytania po wtóry jednego z tomów, dotarło do mnie, że przecież forma, jaką przybrałem i ulepiłem zależy tylko od mojego kaprysu. Osiem lat dumania nad tym oczywistym faktem, na który powinienem wpaść długo wcześniej. Pojechałem do lasu, na polanę i tam rozłożyłem ponownie ciało na atomy. Siłą woli, bez żadnych niepotrzebnych formuł i zaklęć. Okazało się to łatwiejsze niż przypuszczałem. Znów trwałem, w tym cudownym zawieszeniu, czułem się naprawdę wolny.

Nie bez powodu jak się okazało. Nie byłem bowiem rozrzucony w przestrzeni, jak mi się wydawało, nie trwałem w bezładzie odbijając się od innych cząsteczek pozostających w stałym ruchu. Byłem tym potworem, o którym przeszło dziewięć lat wcześniej wspominał pan Asmodeusz. Potworem… poznałem widząc swoje odbicie w strumieniu płynącym przez łąkę. I to nie z gatunku potworów takich, jak pan Asmodeusz… byłem po prostu kupką skóry, poznaczonej ohydnymi wypustkami, szarej, pomarszczonej, o fakturze takiej, jaką mają ropuchy, z wyłupiastymi ślipiami wokół głowy i czułkami. Nie potrafiłem nawet określić, gdzie zaczyna się mój przód, gdzie tył. I byłem szczerze obrzydzony tym faktem: pierwszy raz, odkąd przestałem być człowiekiem czułem to uczucie paraliżujące każdy pojedynczy mój atom. Nad strumieniem stała brzydota i wyglądała na mnie z tafli wody.

Ryc. 7 Moja prawdziwa forma

Nie posiadałem rąk, tylko macki i nie miałem nóg tylko coś, co przypominało mi owadzie odnóża. Całe stożkowate ciało stało chwiejnie na chitynowych patyczkach i wydawało się, że zaraz się rozpuści. Miałem też usta… chociaż to nie jest trafna nazwa: okrągły otwór gębowy z ogromem ostrych jak szpileczki zębów. Nie mierzyłem wtedy jeszcze ponad pięciu metrów jak teraz, a zaledwie trzy, ale to i tak niewiele pomagało. Ale nawet to obrzydzenie i widok, jaki je spowodował, nie potrafiły zatrzymać euforii, jaka następuje, gdy zrzuci się ciało.

A jest to rozkosz, zwłaszcza po tak długim wiciu się w kalekiej formie, wręcz nie do opisania. Ogarnia ze wszystkich stron, rozbrzmiewa pomiędzy pojedynczymi cząstkami ciała. Sprawia, że jest się zdolnym pojąć ogrom swojej mocy.

Komentarze (0)

Brak komentarzy

Bądź pierwszą osobą, która skomentuje!