Barman znał mnie od dawna, od dziecka właściwie, bo odkąd pierwszy raz wszedłem do baru i siedziałem tam gapiąc się w lakierowany blat tak, jakby był z czystego złota. Lubił mnie, traktował dobrze, jak mało kto później: lubił mi pomagać, lubił mówić i tłumaczyć. To on mnie poznał, gdy wspomniał komuś o Inteligenciku, a ja się odwróciłem. Był chyba moim przyjacielem, chociaż trudno być pewnym: na Leokasji nigdy nic nie wiadomo.
Patrzył na mnie zdziwiony, unosił brwi do góry, uchylał usta. Myślę, że już dawno się domyślił o co mi chodzi… wiem to.
W barze było tego dnia dużo gości, jego pracownica nalewała drinki i kufle z piwem, kilku facetów strzelało do tarczy na ścianie i żaden nie chybiał, ani razu, dwie prostytutki zabawiały starego faceta siedzącego przy wejściu. Był zupełnie łysy, tak, że jego skóra odbijała światło, podobnie do wypolerowanego szkła, ale dysponował przepiękną białą brodą. Grało radio jakąś rzępolącą piosenkę na gitarę klasyczną, nucił ją też jakiś młody rudy chłopak przy barze palący papierosa. Światło wdzierało się przez brudne, wąskie okno przy drzwiach, podzielone stelażem na mniejsze okienka, nie większe od rozłożonej dłoni. Sztuczne drzewko przy moim stoliku stało dzisiaj trochę krzywo, ktoś musiał je potrącić wcześniej. Wszystko było jak zawsze, co jakiś czas ktoś zerknął na nas przelotnie. Nic się nie stało: to tylko barman i ten chłopak, którego pobili w nocy… oni słyszeli jak się szamotam, bar był otwarty całą noc, ale nikt nie wszedł tam, żeby mi pomóc.
Tylko na jego twarzy malowało się zaskoczenie. Wiedział, o co proszę, wiedział, dlaczego byłem u góry. Słuchał, gdy układałem się z handlarzem. Yoggotty mają swój honor, ale przychodzi on dopiero z wiekiem i rozumem. I z uczuciami – gdy nic się nie czuje nie sposób też postępować według zasad.
Wyjął z mojej kieszeni kartkę, przeczytał i chwilę patrzył mi w oczy, spokojnie, prawie tak jak robiła to matka. Trzeba mi było pozwolić mu odejść, powiedzieć coś… ale głód ssał bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Podpisał.
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że męczył mnie potworny głód, gorszy niż cokolwiek innego, gorszy jeszcze od tego strachu, jaki czułem, gdy moje ciało rozpadło się po raz pierwszy. Głód Yoggotty jest potworny, paraliżuje wszystkie zmysły i ssie w przełyku, zasysa skronie do środka, zakłada ciasną obręcz wokół mózgu i kładzie zmęczenie na oczy: a gdy rośnie i opadają wszystkie siły, w jakie uzbrojona jest każda szanująca się Yoggotta, czuć jak żołądek przyrasta do kręgosłupa, płuca się kurczą i ślina zasycha w ustach. Głód Yoggotty jest straszny, przynosi ze sobą myśli koszmarniejsze od samej śmierci i gorsze od tego, co czasami pokazuje mi mój lord. Czasami… bo czeluści jego umysłu przyćmiłyby sobą wszystkich mi podobnych. A więc głód. I niemoc. Ogarniała mnie z wszechmiar, nie miała początku ani końca, wiedziałem tylko, gdzie tkwi jej sedno. W wózku, ohydnie drewnianym, nielakierowanym, brudnym wózku. Takim samym, jak mieszkanie, w którym rosłem.
Wsunął mi ten kwitek do kieszeni, a potem uśmiechnął się słabo.
- Chodźmy na spacer – powiedział i wyprowadził wózek na zewnątrz, na kurz i słońce. Nic nie mówił pchając go przed siebie, aż na małe poletko kwiatów, żółtych kwiatów Latorcjum, jakimi mój lord doprawia swoje zioła, gdy je pije. Tam się zatrzymał i stanął przede mną.
- Inteligenciku… naprawdę jej potrzebujesz, co nie? Ten staruch od księgi cię tak załatwił? Ten, co zostawił li ten kwarcyk? – mówił cicho rozglądając się na boki. Pokręciłem głową. Yoggotty muszą dopiero poznać od nowa co jest dla nich dobre… dlatego najczęściej jesteśmy tacy zarozumiali i bezwzględni. Rozmawiamy przecież z jedzeniem, z niczym więcej. Wtedy jeszcze niczym się nie przejmowałem. Byłem głodny, pan Mear uciekł, więc co mi zostało?
- Sam to zrobiłem i nie ma już odwrotu. Jak od pana podpisu… co pan za nią chce? Zapłacę – odpowiedziałem bez wahania. Nie zadrżał mi głos, nie drgnęła twarz. Barman kręcił głową.
Może to słońce Leokasji wypaliło mu rozum do reszty, a może miał po prostu gorszy dzień. Może czuł się winny, że nie zatrzymał ich wtedy na piętrze, gdy pierwszy raz w życiu spotkałem się z takim przyjęciem? W istocie nie było potrzeby czuć się winnym: jako Yoggotta miałem nad nimi przewagę, tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Nic nie chcę chłopcze. Jeśli to pomoże to problema nie było. Trwa wojna… i tak nie ma dokąd leźć jako się kipnie. Nigdy nic nie chcieliśta… weźta chociaż to – odpowiedział mi. Myślę, że to upał robił swoje. Upał i alkohol: bo jak można było nie chcieć niczego? Do tej pory nie rozumiem: to nie logiczne. Nie znaliśmy się przecież aż tak dobrze, jedynie u niego siedziałem. Nie odzywałem się, gdy nie pytali i zamawiałem po wielokroć wodę, czasem herbatę.
Nie powiedziałem mu jednak wtedy, że powinien coś chcieć. Wyszeptałem wyuczoną na pamięć regułkę i wziąłem to, co wypadło. Tym razem dużo wprawniej nawinąłem ją na połamane palce i wsunąłem do ust i przeżuwałem, tak długo, aż ucichły jego słowa. Ciało osunęło się przede mnie na ziemię, a ja przestałem być głodny, przeżywałem swoją cichą ekstazę jedzenia, konsumowania i trawienia. Tym razem jednak nadal byłem swoim ulepionym, okaleczonym ciele, które nadal przykute było do wózka. Połamanymi palcami obracałem koła wracając do domu… bolało, ale nikt inny nie mógł już tego zrobić.
Od dnia, kiedy mnie pobili minęły cztery doby. Trzy przeleżałem na piętrze, badany przez trzech różnych lekarzy, a czwartego pożarłem jedyną osobę, która na tej przeklętej i zapomnianej przez wszystkich planecie chciała mi pomóc.
Czy można nie zapłacić Yoggottcie? Pytanie warte więcej, niż sama odpowiedź. Yoggotty zawsze się najedzą i zawsze dopilnują obiadu… czasami potrzeba na to jedynie czasu: takiego samego, jakiego potrzeba na to, by doszły do siebie. Byłem sam na własne życzenie, silniejszy, ponieważ najedzony i miałem tylko jeden cel: znaleźć mój obiad i oprawców - rozprawić się z nimi. Wiedziałem już to, co wiedział barman: wiedziałem kim są i co robią. I przysięgam na mój kontrakt z lordem, że nie spodobało mi się to samo, co teraz czyni mój doskonały lord z moją pomocą. Handlowali nie tylko bronią ale i dziećmi… i mogłem coś z tym zrobić: ich szef należał przecież do mnie.