Yoggotta

A więc trwała wojna, strefy wpływów należały teraz do pana Conee. Nie widziałem na oczy tego unieśmiertelnionego człowieka do momentu, gdy trzeba było z nim rozmawiać z polecenia mojego lorda: czyli jeszcze bardzo długo. Gdyby nie wspomniana wojna nigdy nie spotkałbym pana Asmodeusza i mój lord nie miałby swojej żony. Nic nie potoczyłoby się tak, jak rzeczywiście się wydarzyło.

Będąc tym, kim się stałem czułem zapachy… odkryłem, że ludzie potrafiący więcej pachną dla mnie lepiej. I bez znaczenia czy są spoceni i niedomyci, czy świeżo spryskani drogimi perfumami. Oczywiście wolę tych czystych… taki nawyk, jeszcze z dzieciństwa – ale w ostatecznym stanie nie ma to żadnego wpływu na to, czy danie mnie przyciąga, czy nie. Dobre posiłki zachowują się podobnie do świeżych bułeczek w piekarni – ich zapach ciągnie i sprawia, że stajesz się głodny, nawet, jeśli jesteś pełny. Chciałem nauczyć się walczyć… to przydatna umiejętność jak zauważyłem, zwłaszcza w czasie wojny. Daru obserwacji, na całe szczęście, nie musiałem nikomu odbierać.

Nauczyłem się do tej pory, że lepiej paktować jest z realistami. Są skłonniejsi oddać coś, w co nie wierzą. Znalazłem więc siedząc w barze takiego handlarza bronią, który mówił o sprawach wojny pomiędzy Niebem a Piekłem jakby chodziło o proces przyrodniczy. Nie podobał mi się sposób, w jaki mówił, ale podobało się to, co ze sobą przynosił…

Poszedłem do niego i zapytałem czego chce za swoją duszę.

- A czego mogę chcieć? Browar i koronę ze szczerego złota! – był pijany. Interesów nie należy dyskutować z ludźmi pod wpływem alkoholu, jak się szybko okazało. Mogą nie pamiętać nic, kiedy wytrzeźwieją. Po za moim niezwykłym lordem: on nie zapomina o niczym, co istotne. Zresztą, gdyby czekać aż wytrzeźwieje, musiałbym nieustannie milczeć.

Przyniosłem i jedno i drugie, chociaż koronę musiałem ukraść z muzeum. Mieliśmy na Leokasji jedno, myślę, że tylko w celu przechowywania tam tego przedmiotu. Nie było głośno, gdy zginął, tu często zdarzały się podobne rzeczy.

Handlarz zabrał prezenty, podpisał papier i dalej prowadził swoje zabawy, do późnej nocy. Tańczyli z nim inni, świętowali coś, mówili, że ktoś dostał zamówienie na duże ilości broni termojądrowej, że będą z tego pieniądze. Pili, rechotali i skakali po całym lokalu, a potem pokładli się spać. Wtedy też odważyłem zgłosić się po zapłatę: było inaczej, niż z Macbruknerem, ponieważ ten człowiek jeszcze żył. I nie byliśmy w pokoju sami.

Pan Mear, bo tak miał na imię handlarz, nigdy nie sypiał sam. Nie był głupi, miał ochronę. Teraz takie błahostki nie stanowią dla mnie żadnej przeszkody: na przykład, gdy mój lord czekał na mnie w siedzibie Unii przeszedłem przez cały system zabezpieczeń. Albo wcześniej, gdy przychodziłem do Piekła, lub gdy walczyłem z panem Belzebubem i wygrałem… ah, co to była za walka! Dzisiaj nie boję się żadnej potyczki, nie przeraża mnie krew i broń: Yoggotty są nieśmiertelne i doskonale przygotowane do obrony przed ludźmi. Gdy jednak wchodziłem do pokoju znajdującego się nad barem, w którym pan Mear postanowił spędzić noc, byłem kimś zupełnie innym.

Kimś nieprzyzwyczajonym, pomimo miejsca w jakim się wychowałem, do bójek i przemocy. Wszystko, co do tej pory się działo, działo się obok mnie, nie dotyczyło nigdy tego, w czym brałem udział – podobnie jak ja byłem elementem wystroju baru, tak i dla mnie ci toczący, nawet bardzo zażarte walki, byli tylko tłem, które skrupulatnie ignorowałem: nie myślałem wtedy o tym jak teraz, nie pociągał mnie żaden rozlew krwi, nie cieszyło już niebezpieczeństwo. Zresztą… niepodobna, żeby mogło: nie czułem przecież tych ludzkich namiętności, w tym również pociągu do przygody, który jako dzieciakowi, pozwolił mi zobaczyć mojego lorda.

Zaskoczyli mnie ochroniarze handlarza, czy może zwykli najemnicy, jak to tytułuje ich mój lord. Zresztą zgodnie z prawdą trzeba powiedzieć: gdybym wtedy znał się na ludziach jak dziś i potrafił rozpoznać najemnika, jego charakter, nie próbowałbym nawet się szarpać, tylko zaproponował korzystną w ich mniemaniu cenę. Ale nie wiedziałem o najemnikach zupełnie nic, po za tym, że to nie są nigdy mili ludzie. Schwytano mnie jak zwierzę pod boki i chociaż się nie bałem, to muszę przyznać, że chciałem wtedy tylko uciekać. Nie myślałem już o posiłku i głodzie: nie był silny, a przynajmniej nie bardziej, niż ten, jak wywołuje obiad postawiony na stole nawet, gdy wcześniej nie czuliśmy nic.

Skąd mogłem wiedzieć, że mam w sobie moc, żeby się ich wszystkich pozbyć? Żeby jednym susem przerzucić ich zwaliste, tłuste cielska utytłane w kurzu i pocie przed siebie i dobić ich jednym, sprawnym, eleganckim ruchem, nie brudząc przy tym nawet tych drogich rękawiczek, jakie zacząłem nosić? Zresztą i bez przemocy można było ich uziemić kilkoma prostymi słowami, Melodią Zgubionych, jak to powiedział kiedyś jeden z moich rywali. Ale by grać trzeba znać nuty i mieć wprawne ku temu narzędzie, miękki głos rozchodzący się w odpowiedniej tonacji i łaskoczący swoje struny gdzie trzeba. Trzeba znać słowa, które nie urodzą się w sposób obrzydliwy i karykaturalny brudząc przy tym tapicerki i dywany, z dzikim wrzaskiem wypadając na świat i słońce, a wysuną się miękkim krokami z cienia i w sposób kuszący odsłonią krągłości liter, z których się składają. Nie znałem wtedy nawet kunsztu poruszania się kusząco i wprawnie, więc do głowy nie przychodziły mi też słowa, jakimi mógłbym tego dokonać. Będąc w zgodzie z prawdą: nie przychodziły do niej żadne sensowne słowa.

Czy można nie zapłacić Yoggottcie? To chyba właściwe pytanie na tę okoliczność. Dwójka rosłych, tłustych mężczyzn trzymała mnie pod boki, trzeci kazał zabrać mnie na korytarz. Nawet nie zobaczyłem zza jego szerokiej sylwetki pana Meara. Nigdy wcześniej nie znajdowałem się w podobnej sytuacji… może kiedy ten lekarz mnie bił… może. Ale nie mogło się to równać z tą pułapką, w jakiej się znalazłem. Trójka dobre opłaconych najemników naprzeciw Yoggotty. Ach… gdyby stanęło pomiędzy mną, a moim lordem i tysiąc nikt by nie przetrwał: człowiek naprzeciw Yoggotty jest bowiem podobny do trzciny, stającej oporem przeciwko huraganowi. Ale nie wiedziałem o tym wtedy… nic nie wiedziałem, oprócz tego, że chcę jeść i że moje ciało musi być bezpieczne: to naprawdę niewiele informacji.

Nie odpowiedziałem nic na ich uśmiechy, ani na rechoty. Nie byłem nigdy tak wygadany jak mój lord, nie potrafiłem odnaleźć właściwych słów, a nawet, jeśli i takie przychodziły to nie pozwalałem im wypełznąć na świat zbyt szybko, w obawie, by nie okazały się tylko kwintesencją ironii mojej sytuacji, jeśli przegram. Związali mnie i lali, nie pamiętam nawet jak długo. Omdlałem w trakcie tego procederu. Z bólu, czy może ze strachu – tak, strachu, którego od ponad roku wówczas nie odczuwałem, więc... czy naprawdę mogłem się bać? Nie pamiętam. Wiem, że gdy się ocknąłem słońce dawno wisiało na niebie i wiem też, nie miałem siły wstać… nie mogłem, moje nogi nie chciały współpracować. Bolał kręgosłup, bardziej niż bolał… nieco ponad pośladkami – od tego bólu, w dół, nie mogłem się ruszyć, ale nie to mi chodziło po głowie, a co innego: mój obiad odszedł.

Byłem posiniaczony i zmęczony, w podartych, zakrwawionych ubraniach: tym gorzej, że zakrwawionych moją własną posoką. Pachniała obco niemal… zwróciłem na to uwagę. Zupełnie inaczej niż krew ludzka, krew Yoggott nie ma charakterystycznego metalicznego posmaku i zapachu – przypomina raczej zapach drewnianych wiórów sypiących się spod maszyn. Zapach zeschłych roślin. W ostateczności podobni jesteśmy im bardziej niż czemukolwiek innemu w przyrodzie: nic nie może nas już ocalić, a jednak trwamy na pomnik dawnych uciech.

Nie ruszałem też trzema palcami prawej dłoni. Nie miałem zęba, lewej jedynki. Ale żyłem i myślałem: teraz uczucie ssania w przełyku przybrało na sile. Byłem głodny.

Nie wstałem. Nie potrafiłem wtedy się pozbierać. Nie miałem sił, aby wołać o pomoc: zresztą, co bym powiedział? Pobito mnie? Mnie, nieśmiertelnego? Prawdopodobnie tylko dlatego przeżyłem: ponieważ byłem nieśmiertelny. Nierozsądnie byłoby wierzyć, że miałbym na to jakąkolwiek szansę bez tego. Znalazł mnie barman, nieszczęsny, tłusty barman, który poszedł sprawdzić, jaki bałagan zostawili po sobie odchodzący goście. Zabrał mnie stamtąd i położył na łóżku, na którym jeszcze tak niedawno spoczywał mój niedoszły obiad, nawet nie wiedząc, jaki ból mi tym sprawia. Zaczynało ssać bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, kiedy czułem ten zapach… smaczny, dobry. Miał to, czego chciałem. Ale byłem bezsilny, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Nie będę udawać, że wiedziałem jak trzeba było się składać z powrotem, że to była błahostka i pomyślałem o tym od razu. Chciałem jeść i nic nie mogło mi stanąć na przeszkodzie. Oglądało mnie trzech lekarzy, żaden nie tłumaczył się z tego, co widział mi – wszyscy opowiadali o moim stanie barmanowi. Nie musieli mi nic mówić: wiedziałem doskonale co mi jest. W końcu i barman przyszedł do mnie i usiadł obok, na brzegu łóżka.

- Jesteś sparaliżowany Inteligenciku… nigdzie już nie pojdziesz. Doktory mówią żeśta kręgosłup połamali i tera nic się nie da zrobić. Ale nie martwa się tam… patrzta, jaki ci piękny wózeczek żem sprowadził… nie masz ta co się martwić. Znajdziemy ci ta jaką robotę… nie chciałbyś tu czasem za strawę i nocleg liczyć towarów? – mówił, cały czas mówił, jakby wierzył, że naprawdę nie wiem, co mi jest. Potem przyprowadził wózek… drewniany, niewygodny wózek i posadził mnie na nim. Nie odzywałem się wcale, bo jakie ma znaczenie to, co miałem do powiedzenia. Sprowadził mnie z wózkiem na dół, po schodach, kończących się po prawej od wejścia, zaraz przy barze.

Nieszczęsny pan Fetratenbauden, wszystkim znany, jako Freta. Nigdy nie przypominał mi tego uroczego zwierzątka… bardziej raczej zmęczonego psa, albo sędziwą małpę. Nie pasowało do niego to skomplikowane imię wcale: był prostym człowiekiem, doskonale wiedzącym, komu się kłaniać. Przez lata pacy w tym miejscu nauczył się doskonale jak działają ludzkie charaktery… tego, co i ja wiem dzisiaj: dokładnie tak samo jak wiedział on. Gdy był obok znosząc mnie… zapachniał mnie wtedy.

- Proszę pana… jestem głodny – wyrzęziłem świszcząc przez dziurę po zębie. Naiwnie uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Nakarmię cię Inteligenciku. Co byś chciał? Mam świetną potrawkę z mięsa trzewnego… - zrozumiał, chyba, że chcę czegoś konkretnego, bo przerwał na moment przypatrując mi się. – Maszta na coś ochotę?

- Tak proszę pana. Ma pan coś bardzo smacznego… będę dozgonnie wdzięczny, jeśli mi pan to da… do tego potrzeba mi tego na piśmie. Mam druk w kieszeni… niech pan podpisze i powie, o czym pan zawsze marzył… tylko krwią. Proszę – mówiłem słabo patrząc mu w oczy. Och, dzisiaj zrobiłbym to o wiele wprawniej, z odpowiednią gracją i ukłonem. Zjadłbym posiłek jak należy, a nie licząc na łut szczęścia, wierząc, że ciało znów się rozleci, a ja ulepię nowe.

Komentarze (0)

Brak komentarzy

Bądź pierwszą osobą, która skomentuje!