Yoggotta

- Skąd jesteś? – pytanie demona zabrzmiało przekomicznie. Skąd miałem wiedzieć skąd jestem, skoro nie znałem własnego imienia?

- Nie wiem… ze świata – odpowiedziałem mechanicznie. Nie wiedziałem nawet czym jestem, a skoro nie wiem czym jestem i jakie mam imię, jakie ma wtedy znaczenie skąd przychodzę?

Przez myśl przemknęło mi też jeszcze coś: a jeśli pochodzę z jakiegoś obrzydliwego miejsca? Co jeśli będę bardziej poniżony przyznając się do miejsca, z którego przyszedłem, niż zakładając, że nie wiem wcale? Niektórych rzeczy nie powinniśmy wiedzieć. I do dziś dzień nie wiem, jak nazywała się ta planeta porośnięta kwieciem miłobystrza, o którym moja matka wspominała z takim rozrzewnieniem.

- Weź imię Cyrus Desmondo. Jest dobre, brzmi tak jak powinno, jak na sługę przystało. Nie najesz się już jedzeniem takim jak dotychczas. Potraktuj je jako przyjemność, albo rozrywkę… jesz dusze Cyrusie. Taka jest cena twojej decyzji – uśmiechnął się patrząc wszystkimi oczami na podłogę przy łóżku. Dopiero zauważyłem: wraz z tym jak pojawiały się w mojej głowie wspomnienia na podłodze pojawiało się ciało. Poznawałem te rysy twarzy, rozumiałem powolutku, co tam leży. Moje ponad dwudziestoletnie ciało składało się tam wolno, bezwładne, chude i blade.

Moja nieśmiertelność leżąca w takim miejscu, zupełnie bezbronna. Wiedziałem instynktownie, co to jest i co należy z tym zrobić. Czułem przez skórę, że od tego wątłego, paskudnego ciałka zależy moje własne dalsze życie. Być może to jest coś, co Yoggotty po prostu wiedzą, tak jak malutkie żółwie wykluwające się na plaży wiedzą, że muszą iść w stronę morza. I ja też rozumiałem, że trzeba stąd odejść i nie bałem się niczego. Nawet pana Asmodeusza: nie byłem już człowiekiem, a tylko ludzie naprawdę boją się swoich demonów. Mój mnie stworzył, przez przypadek, istotnie, ale jednak: stworzył.

Wziąłem je na ręce i wyszedłem stamtąd, potem na górę, na powierzchnię: nie przejmowałem się niemal zupełnie zniesmaczonymi i przerażonymi spojrzeniami innych. Nie byłem człowiekiem, więc nie obchodziło mnie zdanie tych istot... a może zwyczajnie nie chciałem o tym wtedy myśleć. Teraz pewnie bym im coś odpowiedział, uspokoił, poprosił o ubranie, ale nie wtedy.

Wyszedłem na powierzchnię i poszedłem do domu. Nie chciałem zostawać w tej formie, ale nie miałem ku temu żadnego wyjścia. W domku na powierzchni było pusto. Pusto i pełno kurzu, którego tak bardzo nienawidzę. Czasami myślę, że to miejsce nauczyło mnie porządku bardziej, niż mógł to zrobić ktokolwiek inny. Znalazłem księgę, która mówiła o tym, jak otworzyć portal… portal do gdzie indziej, gdzie mnie nigdy nie było, gdzie nikt niczego nie wie. Trzeba było stąd uciekać, ukryć swoje ciało w bezpiecznym miejscu. Byle jak najdalej stąd: na jakiejś obcej planecie.

Uciekłem do miejsca, gdzie ziemia była niebieska, a liście roślin żółte. Kolory zależą od kąta padania promieni słonecznych, atmosfery, chropowatości powierzchni, budowy oka… nic się nie zmienia. Spędziłem tam naprawdę dużo czasu: ponad rok. Wybudowałem w tym okresie przepiękną kaplicę: tylko to robiłem dzień w dzień pomiędzy przerwami na sen. Wiedziałem jak to zrobić, ponieważ Felister wiedział. Zbudowałem ją, pokój bez drzwi, za to z grubymi ścianami, naprawdę grubymi. Trzeba było chronić to, co miałem najcenniejsze: już nie moją martwą duszę, nie ciało – moją nieśmiertelność, jedyne, co mi zostało.

Potem wróciłem na Leokasję i za pieniądze, należące jeszcze do matki kupiłem ubranie – i choć gdy wychodziłem ze szpitala patrzono na mnie dziwnie teraz nikogo nie zaskakiwało, że przyszedłem nagi. Kiedy mieszka się na Leokasji trudno nie widywać podobnych przypadków: najczęściej jest to skutek zemsty za niespłacony rachunek, albo zakładu, ale nie dla mnie.

Przedstawiałem się nowym imieniem, chociaż moja postawa nie zmieniała się specjalnie. Nadal stanowiłem element wystroju baru, tyle, że z inną twarzą i innymi rękami. To też nie było niczym nowym w miejscu, które przecież odwiedzał mój lord, aniołowie, demony, pan Lucyfer i dwukrotnie żona mojego lorda – podobno i mój doskonały lord przyszedł tam kiedyś z nową twarzą i zażądał, by go nadal słuchano.

Pamiętałem już swoje imię i nazwisko, z którym przyszedłem na świat. Kodar Antelon. Jeszcze zabawniejsze niż powinno być. Poznano mnie po tym jak gapiłem się w lakierowaną ladę, a ja nie zaprzeczyłem. Takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza na Leokasji: a wtedy nikt nie zadaje pytań. Nie trzeba wiedzieć, nie trzeba pamiętać. Wtedy, siedząc w barze, słyszałem różne rzeczy. Słyszałem, że lord nie żyje, że wybuchła wojna domowa w Piekle, a teraz toczy się pomiędzy Niebem, a demonami. Rozejm znów został zerwany… .

To zaskakujące gdzie można się dowiedzieć, co dzieje się u góry i o jaką stawkę gra się toczy. Nie na dworach możnowładców, czy nawet wśród najlepszych instytucji, jak siedziba Unii Zjednoczonych Planet. Nie. Dopiero tam, gdzie mój lord ma interesy i tam, gdzie to oznacza zmiany strefy wpływów – czyli na czarnym rynku, którego w tym czasie swoistą stolicą była Leokasja. Wojna zawsze zaczyna się w takich miejscach: nie rozprawiają o niej zawzięcie hodowcy warzyw i sprzedawcy sukienek, ale żwawo myślą o niej ci, którzy mogą opchnąć coś armii, albo zmienić swój zasięg. Dla sprzedawców uzbrojenia to idealna okazja do przemytu. Gdy ludzie się boją kupią każdą broń - nieważne czy jest im potrzebna.

Komentarze (0)

Brak komentarzy

Bądź pierwszą osobą, która skomentuje!