Znów zacząłem lepić, jak wtedy, gdy odwiedził mnie pan Asmodeusz. Tym razem znałem swoje imię, chociaż nadal nie wiedziałem jeszcze czym jestem. Pamiętałem tylko, że nieśmiertelnym – to mi na ten czas wystarczało.
Ulepiłem formę nieco podobną do mojej obecnej: nieco, ponieważ moja teraźniejsza postać nie podlega już dyskusji i spełnia wszystkie moje potrzeby. Tamta… miała odrobinę za długie ręce i garbaty, haczykowaty nos. Ale potrafiła chodzić.
Zapomniałem już, jakie to uczucie stawiać kroki na niepozornej ziemi, chodzić swobodnie. Powinienem wtedy od razu wracać na Leokasję i załatwić swoje sprawy: tak bym zrobił teraz, żeby nie marnować cennego czasu, jakiego może potrzebować mój lord. Ale ja poszedłem do ruin pałacu. Droga była ciężka, ponieważ odzwyczaiłem się od korzystania z nóg, ale dotarłem na szczyt i wszedłem przez główną, zdewastowaną bramę.
Wieżyczki piętrzyły się strzeliście ku górze, zahaczając o nieboskłon, barwy, pastelowe i wyblakłe nie raziły w oczy, łuszczyły się za to ze ścian: wieki trwania na słońcu i deszczu, śniegu i gradzie sprawiły, że nawet mury postawione dla Wszechmogącego poddały się w końcu ulepionej przez młodszych bogów naturze. Wszystko się rozkłada. Kiedy tam wszedłem dostrzegłem lustra… pełno ich było w całym pałacu, potrafiły wyrastać niemal spod ziemi. Niektóre potłuczono, niektóre zaczerniały, zniszczyły się – ale to, które w końcu znalazłem stało nietknięte, wmurowane w ścianę w sali, która przytłoczyła mnie swoją wielkością. Usiadłem przed nim i patrzyłem w taflę. Nie odbijała ciała, jakie ulepiłem, jako jedyna ze wszystkich. Odbijało się w niej to, czym się stałem, całą moją brzydotę.
Siedziałem i patrzyłem, jak poruszają się czułki, jak unosi się szara skóra, jak pęcznieją burchle ropne i znów się kurczą, rytmicznie, wraz z oddechem. Czułem moc tego lustra, czułem jego zapach i znów czułem głód. Doskonały zapach kaplicy, który przejmował mnie i ciągnął. Chciałem go mieć. Chciałem mieć ten chłód i ogrom, jaki przynosiła ta sala, chciałem przynosić ten zajmujący stan przejęcia i zachwytu.
Ale nie siedziałem naprzeciw człowieka, tylko naprzeciw centrum świątyni. Nie znam nikogo, kto by tego dokonał… a i ja zrobiłem to jakimś nadludzkim, niemożliwym niemal wysiłkiem. Podszedłem do lustra, położyłem dłoń na tafli i zapytałem czego żąda w zamian za tę cudowność, jaką przynosi – za umiejętność przytłaczania ogromem. Rozmawiałem z przedmiotem. Ale podobnie jak dzisiaj i wtedy nie wydawało mi się to tak dziwne, jak powinno.
Czy przedmioty mają duszę? Odkryłem przychodząc do tego przyciągającego mnie pałacu, że tak. Tą naddał lustru pan Andrielach… nie przepadamy za sobą nawzajem, ale nie sposób nie doceniać kunsztu, z jakim pracuje. I głupim byłoby nie zauważyć, że wszystkie siły, do których wołam, gdy potrzebuję pomocy należą do niego. Bez wyjątku – niezależnie od tego, co mówi, gdy staję naprzeciw niego - jest mimowolnie opiekunem wszystkich stworzeń wypływających z grzechu i ambicji, za którą on sam nie przepada. Jest opiekunem również wszystkich ciemnych mocy, każdego kłamcy i rozpustnika, opiekunem grzechu i żądz, wszelkiej ciemności, która wypływa czasem miękkością z kątów pokoju, gdzie mieszkają brud i zgnilizna.
Kiedy go poznawałem, przy boku mojego lorda, spodziewałem się ujrzeć podobną do mnie kreaturę, albo potwora bliskiemu temu, jakim przez długie lata przychodził do mnie pan Asmodeusz. Lord bał się otwierać drzwi, za którymi go zamknął, jakby spodziewał się tam siły, której nie sposób opanować. Zamiast tego wyszedł do nas elegancki staruszek, a gdy lordowi nie spodobała się owa forma, przybrał bez zastanowienia i jakichkolwiek trudności inną.
Książe Ciemności, którego od stuleci pragnąłem poznać, osoba, o której trąbiły wszystkie legendy Wszechświata: jak mógł wyglądać? Jaki mógł być ten opiekun zła i wszelkiej zgnilizny? Czy był potworem? Przybrał formę bardziej przerażającą, by zadowolić mojego lorda?
Myślałem, że będzie brudny, umazany zgnilizną i cuchnący grzechem. Sądziłem, że spotkam tam bestię, o jakiej rozpisują się książki. Mordercę z dzikim spojrzeniem i ciałem prężącym się do skoku, zabójstwa, gwałtu, żądz. Kogoś buchającego emocjami, porywczego, wspaniałego.
Nic z tych rzeczy. Stanęło przede mną dziecko, z rogami, które przybrało tylko po to, żeby mnie zdenerwować, żeby sprawdzić czy coś powiem, gdy zagra na nosie moim wyobrażeniom. Dziecko, z zadartym nosem i elegancją. Bez emocji, bez żądz, wyrachowane, zimne, zdeterminowane i zakochane w sobie. To był mój Książę Ciemności – opiekun wszelkiej zgnilizny dostający ciarek, gdy zaplamić jego ubranie. Pan Ciemności z lubością kąpiący się w promieniach słońca. Właściciel wszelkiego grzechu i ambicji, ich piastun, który czuł się obrzydzony moim gatunkiem. Wszechmogący znudzony dokładnie tak samo, jak i demony. Znudzony, chcący się bawić i na tym opierający wszystko, co robi. Gra musi trwać.
Ale to on stworzył owo lustro, przed którym wówczas stałem. On nadał mu duszę – i być może nie jest tym, kogo spodziewałem się ujrzeć, ale nie potrafiłbym powiedzieć, że nie jest wart całego szumu, jakim obrosło jego imię. Nie, jeśli dał mi to wszystko, czym mogę teraz dysponować.
Mówiłem więc do lustra, gładziłem je palcami, szeptałem. Ono milczało… to nic zaskakującego. Lustra nie mówią przecież, przemawia jedynie nasze ego. To podsuwał mi głos pana Felistra. Ale ja nie byłem nim.
Wziąłem sobie duszę, jaką tam znalazłem. Bez odpowiedzi, bez zwrotnej informacji, ot, taka była ta rozmowa i niemożliwe. Uznałem ją za prezent, rzecz znalezioną: dusza pałacu, która narodziła się z woli ojca mojego lorda była przepyszna.
Wiele razy można usłyszeć, że budynek ma duszę, że czuć w nim coś więcej niż gdyby miały być to tylko wzniesione ludzką ręką ściany. Właśnie to sobie zabrałem: duszę należącą do pałacu pana Andrielacha, Księcia Ciemności. I nie kosztowało mnie to niemal nic, po za wysiłkiem dotarcia na miejsce. Lustro pokryło się pajęczyną rozbicia, jakbym wyrwał jedyną moc, która trzymała je jeszcze w całości, a ja odszedłem w pełni usatysfakcjonowany.
Wspomnień lustra nie dostałem nigdy, ale umiejętność przynoszenia ze sobą tego charakterystycznego świątynnego chłodu i duszności nabyłem natychmiast. Była cudowna, wprawiała ludzi w konsternację, gdy się zjawiałem, przyciągała i powalała ogromem. Zupełnie tak samo jak niegdyś pałac Księcia Ciemności.