Yoggotta

Z fałd materiału wyjął zniszczoną książkę i włożył mi ją w ręce. Śmierdziała potem i niech Opatrzność broni wiedzieć, czym jeszcze. Jedyne, co mnie wtedy zastanawiało to kwestia, szalenie dla mnie istotna jeszcze po dziś dzień: czy ten człowiek nie rozstawał się z tym podniszczonym przedmiotem? Godzinami przesiadywał w barach czekając na właściwy moment? Czy może Opatrzność mi sprzyjała i tego dnia wziął ją właśnie ze sobą z innych powodów?

Pamiętam, że mnie brzydziła. Pamiętam skurcz w żołądku i gardle, gdy ją brałem. Pamiętam opór, jaki pojawił się w dłoniach. Pamiętam, jak przyspieszyło serce. I pamiętam, że nic nie było w stanie mnie zniechęcić, podobnie jak teraz nic nie jest w stanie odciągnąć mnie, od mojego doskonałego lorda.

Wcisnąłem starcowi zegarek w dłonie i pobiegłem do domu. Chciałbym powiedzieć, że zrobiłem to jak należy, wedle prawideł i stosownego obrządka, że podziękowałem jak należało i podałem mu zegarek z namaszczeniem, podobnym ceremoniom, gdzie monarchowie mianują swoich rycerzy, ale to byłoby kłamstwo. Wcisnąłem mu go w ręce i pobiegłem, bez słowa pożegnania.

Nigdy więcej nie widziałem tego człowieka. Nie miał po co więcej ze mną rozmawiać, w końcu pozbył się swojego przekleństwa i zniknął, równie nagle, co ja wyszedłem. Starzec, który dał mi księgę.

Pobiegłem do domu, zamknąłem się w dawnym pokoju ojca i postanowiłem, że spróbuję, niczym ci głupcy z legend powtarzanych dzieciom przed snem. O tak, dokładnie jak podobni ówczesnemu mi głupcy, w których istnienie, gdy się tylko słucha historii tego rodzaju, śmie się powątpiewać. Miałem czternaście lat, prawie piętnaście, w tym wieku robi się rzeczy, których nie można już nazywać buntem, ponieważ są zdecydowanie zbyt nierozsądne. Nie inaczej było ze mną: miałem w rękach księgę, w której magię nie wierzyłem i zamierzałem jej użyć.

Naturalnie, czułem przez skórę, że postępuję nierozsądnie, wbrew wszelkim moralnym i logicznym zasadom. Na swoje nieszczęście: czułem i podobnie do nic nierozumiejących, zapatrzonych w cel szaleńców, nie słuchałem niczego, co nie było rozumem. Umysł jest jednak bardziej zwodniczy, niż wszystkie demony świata: sam sieje w nas pychę, kiedy jej nie trzeba i zwątpienie, gdy potrzeba nam pewności.

W księdze tej nadmieniono znacznie więcej, niż jednego stwora, którego postanowiłem przyzwać, jednak ten jeden wydawał mi się odpowiednim wyborem. Nie dlatego, że miał zdolności mogące pomóc mojej matce, ale dlatego, że jako jedyny wydawał się być mi podobnym. Takie informacje przynajmniej uzyskałem w skutek czytania księgi. Demon, który potrafił opowiedzieć mi o gwiazdach na niebie, poznanym z matczynych podręczników i przytoczyć sztuki rzemiosła rysunku nie mógł być złym wyborem.

Ryc. 4 Kanclerz piekielny Asmodeusz

Zrobiłem to, czego wymagała ode mnie instrukcja: stanąłem, wymalowałem pieczęć i mruczałem pod nosem inkantację, której nie rozumiałem. Pojawił się dopiero, gdy miałem przestać, znudzony bezmiarem stateczności, jaka zaczynała się wkradać w to miejsce. Wyglądał trochę tak, jak go opisano w księdze: bestia o trzech głowach, byczej, ludzkiej i baraniej, o ogonie węża i stopach przypominających gęsie czy żabie, z błoną pomiędzy palcami. Dosiadał smoka (i chociaż nigdy nie byłem pewny czy to stworzenie, o niedołężnie wyglądającym psyku i oczach błagających o litość, to smok, to nigdy też nie miałem odwagi o to zapytać) w dłoni trzymając sztandar Piekieł, dumnie powiewający i łopoczący, pomimo braku jakiegokolwiek wiatru. Ledwie zmieścił się na drewnianej podłodze, która upiornie skrzypiała pod jego ciężarem. Nie wierzyłem w to, co widziałem, czułem znów ten paraliżujący rodzaj strachu, co w dzieciństwie.

- Czy jesteś Asmodayem? – zapytałem w końcu jak kazała księga. Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się na wszystkich trzech ustach i skłonił się bardzo, naprawdę bardzo powoli. Majestatyczny… prawdziwy potwór, nie taki jak te ze szpitala, raczej taki, jak z ilustracji w fantastycznych książkach i baśniach. Bałem się go bardziej, niż przypuszczałem, że mogę, trzęsły mi się kolana, w piersi łopotało serce, a drżącego oddechu nie sposób było uspokoić. I pęcherz… mało brakło do tego, by te odprasowane na kancik spodnie cuchnęły charakterystycznym zapachem świeżego moczu. Nigdy go nie lubiłem, chociaż to nie zapach był w tym płynie najgorszy.

Komentarze

Nie masz jeszcze żadnych komentarzy.