Yoggotta

Myślałem, że racjonalnie można wytłumaczyć wszystko. Zapach, jaki czuć po deszczu to ozon ulatujący spomiędzy grudek ziemi. Radość wyjaśnić da się ilością endorfin i serotoniny, czasem jeszcze kilku innych czynników. Kolory stanowią efekt chropowatości powierzchni i kąta padania promieni gwiazdy, która akurat oświetla glebę. Sny? Zajmują umysł, gdy ten nie ma innych bodźców.

Nie było, naprawdę nie było niczego, czego nie potrafiłbym tłumaczyć odpowiednim, naukowym procederem.

A jednak moja matka umierała. Nieubłagalnie, niezmiennie umierała i żaden rodzaj nauki nie potrafił jej uratować. Nie było takiego logicznego rozwiązania, które wyjaśniałoby to, dlaczego ona. Znaczy się było: podwyższone ryzyko wiążące się z miejscem jej kariery, zła kondycja fizyczna, nabyta poprzez lata nieodpowiedniego odżywiania się i ciężkiej pracy, pył osadzający się w płucach, w skutek życia na tej wiecznie zapylonej planecie, zbyt wysoka temperatura powietrza, częste odwodnienia, stany przewlekłego stresu i ciężki poród - to wszystko to nawet nie połowa powodów, dla których właśnie ona zachorowała. Ale czy to jest to, co chcemy usłyszeć, gdy smutek zaciska swoje oślizgłe zimne łapska pod przełykiem?

Nie. Nikt nie lubi się godzić z ostatecznym. Ostateczne przeraża ludzi, ponieważ nie ma od niego odwołania, nie ma takiej siły, która by mogła cofnąć ostateczne. Przynajmniej nie w zakresie ludzkich możliwości. Ostateczne jest nieodwracalne: taka jest w ludzkich oczach śmierć i taka jest znacząca ilość rozstań. Bogowie nie patrzą na to w ten sposób, mój lord nauczył mnie bardzo szybko, że dla bogów śmierć to po prostu mało przyjemna konieczność, którą, od czasu do czasu, przeżywają nawet oni. W istocie wszystko, co robimy jest ostateczne i nieodwracalne – nic co zostało zrobione, nic co zostało powiedziane nie może zostać cofnięte. Nie można wycofać się z oddechów, które się już wzięło, cofnąć tego co się zjadło, by przywrócić to ponownie do zdatnej do podania formy. Nie da się nawet cofnąć tego, co się zobaczyło i pomyślało. Wszystko cokolwiek zaistniało na tym świecie jest ostateczne, trzeba więc czcić to, gdy przychodzi, zamiast osłaniać się murami lęku i barykadami tego, co już znane. Codzienność jest bardziej nieodwracalna od śmierci – jako Yoggotta doskonale wiem, czym jest ostateczność, tak samo jak szybko zdają sobie z tego sprawę moje rozliczne posiłki. Wszystko jednakowieje, gdy człowiek nie potrafi zrozumieć tej idei.

A więc to, czego się bałem, śmierć matki, ostateczne i nieodwracalne, nie miało satysfakcjonującego mnie naukowego wyjaśnienia i rozwiązania. Nie było niczego, czym można byłoby zatrzymać ostateczne, niczego, co znałem i ceniłem. Postanowiłem więc odwołać się do tego, o czym wszyscy uczeni milczeli. Do demonów, czarów i szarlatanów, całej tej hochsztaplerki, którą powielają raz po raz uliczni kuglarze i dziwacznie ubrane starsze panie, których nikt nie zna i nikt znać nie powinien. Nie wierzyłem w ani jedną magiczną sztuczkę i nie chciałem wierzyć w demony i czary. Ale chwytałem się wszystkiego, żeby jej pomóc. W barze zabrałem wtedy głos po raz pierwszy. Czternastoletni, ubrany w tą białą koszulę, spodnie na kant i ze srebrnym kieszonkowym zegarkiem, jak wszyscy moi rówieśnicy ze szpitala. Nie przystawałem do tych brudnych osiłków wcale.

- Czy ktoś tutaj zna się na czarach? – musiało to brzmieć równie nierozsądnie, co i teraz, ale podziałało. Jeśli w pokoju jest powyżej trzydziestu osób to zawsze, przynajmniej jedna odpowie twierdząco. Wtedy też jeden staruszek wstał z miejsca. Wyglądał komicznie, zarówno wtedy, jak i teraz – z wielkimi kolczykami w porozciąganych uszach, ze śladami starych tatuaży na twarzy i w podartych ubraniach przypominających raczej wielkie połacia wymiętych szmat, niż cokolwiek właściwego odzieniu. Był tak wyraźnie przerysowany, przezabawnie wręcz, pasujący do wszystkiego, co wiedziałem wtedy o ludziach parających się podobnymi bzdurami.

Sądziłem, że to żałosne, by powietrze i jedzenie musiało marnować się na takich dziwaków, wierzących w idiotyczne bajeczki, wymyślane ku uciesze tłumów. W istocie byłem głupszy od mojego wyobrażenia o nich, jeszcze głupszy, niż można by się było w ogóle spodziewać. Teraz oddaję hołd każdemu, kto para się czarami, kto potrafi przywołać ciemne moce z ukrycia. Ci ludzie posiadają bowiem, niezwykły wręcz rodzaj siły i pokory, który i ja kiedyś może obejmę swoim rozumem.

Wstał więc i zmierzył mnie wzrokiem, spokojnym, zupełnie innym od mojej ówczesnej pogardy.

- A cóż żeś to chciał chłopcze? – zapytał trzęsącym się głosem. Cały się trząsł, podobnie nieco do mojego lorda, gdy braknie mu porannej dawki heroiny.

- Znasz się na tym? Moja matka potrzebuje pomocy – mówiłem a głos również trząsł mi się, w miarę mówienia, bardziej niż temu starcowi, chociaż muszę powiedzieć, że nie czyniło go to wcale mniej pogardliwym.

- Znam się chłopcze, znam się. Ale ty nie wierzysz w takie bajki, prawda? Nie wyglądasz jakbyś wierzył – mówił spokojnie, cały czas patrzył na mnie dobrodusznie. Nie znam jego imienia, nigdy go nie poznałem, byłem zbyt zadufany w sobie, żeby spytać i zbyt pełen pogardy, żeby się z nim witać.

- Nie wierzę, to prawda – przyznałem się cicho, a potem spojrzałem mu w oczy. Teraz już wiem… bogowie, wiem, że trzeba było odejść, odmówić dalszej rozmowy. Tak zrobiłby każdy rozsądny człowiek, ale czy zdesperowany czternastolatek może w ogóle być rozsądny? Odpowiedź jest oczywiście odmowna. Nie potrafiłem wtedy dostrzec w nich ani złości, ani tych ciemnych mocy, ani nawet tego, że w istocie jest mu mnie żal. Ach… gdybym spotkał się wtedy, też sam bym siebie żałował. Ale nie ma w tym żadnej tragedii, w końcu wszystko ostatecznie doprowadziło mnie do mojego lorda, a to oznacza, że było konieczne.

- Więc nie uwierzysz też w cenę, ale zmuszony jestem zapytać: co gotów jesteś poświęcić? Czy twoja dusza jest częścią tej stawki? – mówił drżącym, cały czas drżącym głosem, który do tej pory słyszę. Każdy ma swoje własne przekleństwa.

- Tak, dorzucę jeszcze zegarek, za pomoc – rzecz jasna nie wierzyłem w żadną duszę. Tak, to był dokładnie ten rodzaj pychy, z jakiej teraz kpię, ponieważ sam z niej wyszedłem: przekonanie, że człowiek może sam nad wszystkim zapanować. Co stało mi na przeszkodzie, postawić na szalę coś, w czego istnienie nie wierzyłem?

Komentarze

Nie masz jeszcze żadnych komentarzy.