13

Niemy obudził się w łóżku. Nie wiedział, gdzie się znajdowało. Dookoła była jakaś sala, paru innych chorych na swoich łóżkach. Pomacał się po lewej ręce, nie patrząc jeszcze w dół. Uff, mam ją, pomyślał. Ale zobaczył ją i zauważył, że ma inny kolor, niż reszta jego ciała. Bardziej opalony, z większą ilością włosów. Dotarł dłonią do blizn.

Krzyknął.          

— Co wy mi zrobiliście...?!

Łódzki medyk, słysząc jego wrzask, wszedł do pomieszczenia i wykonał kilka k roków, by podejść do łóżka Niemego.

— Wyjęliśmy pociski, ale twoja ręka nie miała już szans na przeżycie – tłumaczył —  dokonaliśmy przeszczepu. Mam nadzieję, że lepiej się czujesz.

Czuł, że to nie jest jego ręka. Co prawda spróbował nią poruszyć i się udało, ale czuł tę obcą obecność. To nie jest jego ręka.                 

— Wybacz — w głosie lekarza dało się wyczuć współczucie — musieliśmy to zrobić. Mogliśmy użyć protezy, ale uznaliśmy, że warto zaryzykować, czy przyjmie się organiczne ramię.        

Niemy wpatrywał się w sufit, nie słuchając już go. Coś tam gadał, ale co go to obchodziło. Znów zasnął, mając nadzieję, że się nie obudzi.              

— Do kogo należała ręką? — spytała lekarza Ruda.


Do jakiegoś niedobitka, już dobitka, gangu Dzikich Kobr. Nasi strażnicy zdjęli go tego samego dnia, uznaliśmy, że ręka może się przyjąć, szczególnie, że miał tę samą grupę krwi, rozumie pani.    

— Ano. Może to sprawić jakieś problemy, ta ręka?

 — Powinien się przyzwyczaić po jakimś czasie, może odczuwać ból. Bierze jakieś leki?      

— Risperidon — powiedział Grave

— W takim razie nie możemy go znieczulić morfiną... musi trochę pocierpieć przez parę dni. Pod żadnym pozorem nie powinien przerywać terapii rysperydonem, może to wywołać nieobliczalne skutki. Zadbajcie, żeby miał przy sobie zawsze pudełko tabletek, nie mamy tego leku.

A on ich nie brał.

Ruda i Grave wybrali się na przechadzkę po mieście. Niemy nie mógł zasnąć tym razem, chociaż bardzo chciał i chcąc, nie chcąc, zauważył ich przez okno. A wzrok jego przepełniony był goryczą i   zazdrością.

Dzień był bardzo ciepły jak na marzec. Jakieś trzydzieści stopni Celsjusza w cieniu nie służyło ani chorym, ani zdrowym.  

Łódź była, tak jak opowiadał Grave, otoczoną murem małą osadą, gdzie oprócz sprawnych zakładów chemicznych służących dziś do produkcji materiałów do wyrabiania naboi, znaleźć też można było sklep z barem, zbrojownię, koszary i kilkanaście niedużych chat. Żołnierze nosili emblematy w kształcie pistoletu oznaczające tutejsze siły zbrojne. Ruda i Grave postanowili udać się do baru i posłuchać nieco o mieście od bywalców.       

— Dziesięć żetonów — oznajmił cenę barman, gdy zamówili dwa piwa.

— Możemy liczyć na zdradzenie kilku informacji o mieście?

— Pogadajcie z Adamem — wskazał na gościa w rogu, który już był w połowie swojego trunku — postawcie mu drugie, a chętnie wam wyjaśni wszystko. Sprawia wrażenie niezadowolonego, wydaje mi się, że chciałby się wyrwać, chociaż całym sobą kocha to miasto i bronił go nie raz przed najeźdźcami.  

Tak też zrobili i podeszli do niego, stawiając przed nim kufel. Był to mężczyzna z ciemnymi włosami i zarostem, ubrany w luźne spodnie i bluzę z kapturem.        

— Joł — zaczął, gdy spostrzegł, że podchodzą do niego

— Cześć. Powiesz nam coś o tym mieście? — zagadnęła go Ruda.

— Dobra. Łódź jest moim domem, kocham ją jak rodzinę. Tak naprawdę te umocnienia powstały parę lat temu, Dzikie Kobry nas atakowały. Zajął się nimi przybysz z Radomia.    

— Przybysz z Radomia? Rorsarch, zgadza się? — zapytał Grave

— Tak, Rorsarch. Ale poszedł gdzieś w nieznanym kierunku. A teraz? Boimy się zestarzeć, więc chlanie rytuałem... Nie myślcie jednak, że jestem alkoholikiem. Po prostu lubię tu przychodzić.     

— Coś jeszcze możesz powiedzieć o Rorsarchu?

Niewiele. Nagle się pojawił, szybko odwalił swoją robotę, stał się legendą w okolicy i równie prędko, jak się pojawił, zniknął.     

— A coś powinniśmy wiedzieć o okolicy?

— Nie zapuszczajcie się w pustynię. Ja tymczasem chcę żyć jak człowiek, nie wczuwając się w rolę.     

Grave spojrzał na Rudą. Nie była jeszcze pewna, czy chce to zaproponować, ale w końcu wypaliła:             

— Chciałbyś wyjechać z nami z miasta?

— Macie auto?

— Mamy.

— Skąd?

— Cóż, po potyczce z poznańską mafią ucierpiał nasz samochód, więc wzięliśmy ich. Musisz być gotowy na takie akcje.             

— Wiesz, postępuję jak nakazał w Testamencie Mojżesz. Wiesz, nie chcę zapomnieć, skąd jestem, gdzie idę i choć wdycham to zatrute powietrze przez tydzień, to ja tym miejscem żyję. Mimo wszystko... Gun mi niepotrzebny, ja wolę cichą pracę. Pomogę wam jak mogę. Wybieracie się może do Poznania z powrotem?

— Raczej o tym nie myśleliśmy... — przerwał i zdał sobie sprawę, że lekarstwa zostały w samochodzie — cholera. Dobrze będzie tam wrócić. Musimy się zaopatrzyć w paliwo i tak dalej... Czemu o to pytasz, Adam?           

— Powiedz mi, z jaką mafią mieliście problem?

— Rodzina Pastallo.

— To oni... Mają układ z Tartallimi. Może się wydawać, że są najporządniejsi, ale tak naprawdę chcą obalić Vinazzinich. Dacie wiarę, że porwali moją siostrę? To było parę tygodni temu... Nie mogłem sam tam pojechać, bo nie miałem czym i z kim... Z wami będę miał szansę, mogę ją uratować... Boję się, że chcieli ją sprzedać Tartallim. Wiecie, co to oznacza?  

Grave smutno przytaknął. Współczuł mu bardzo i chciał pomóc, zresztą sam miał ochotę na obalenie obu gru p — Co proponujesz? — zapytał.

— Proponuję kontakt z donem Vinazzinich. Południowo—zachodnia dzielnica.

— Mogą być wrogo nastawieni, kiedyś byłem powszechnie znany jako członek

Pastallich...     

— Załatwię szare płaszcze, to ich znak rozpoznawczy. Powinni nas usłuchać. Don Matteo to dość wyrozumiały facet. Zbierałem informacje o wszystkich rodzinach i to właśnie oni wydają mi się najuczciwsi. Nie lubią drugów i prostytucji. Kasyna mogą przejąć. Pod ich władzą Poznań ma szanse jeszcze bardziej rozkwitnąć. Możemy zaproponować im pełny immunitet ze strony Federacji Polskiej i zgodę na działania przeciwko pozostałym grupom.  

— Jesteś w stanie to wszystko załatwić?

— Jeden wysoko postawiony urzędnik często przychodzi tu wypić. Oprócz cichej roboty moją mocną stroną jest zdolność przekonywania innych do swoich racji. Żaden problem.

To świetnie — odwrócił się do Rudej — co robimy z twoim chłopakiem? Spieszymy się i zostawiamy go w łóżku, czy jedziemy za parę dni, kiedy będzie zdolny do akcji?          

— Wydaje mi się, że i tak nie będzie w formie... Co prawda boję się o jego psychikę, ale myślę, że zrozumie...               

— To ustalone. Jutro wyjeżdżamy. Kupię benzynę, ty gadasz z chłopakiem, a Adam z tamtym urzędnikiem. Jedziemy do Poznania, gadamy z Donem Matteo, wywołuj emy rozruchy.

— A ja biorę dona Pastallich — powiedział Adam — narzędzia mam. Wieczorem  do baru wszedł wspomniany urzędnik. Wyglądał niepozornie. Skrył się pod czapką i wiosenną kurtką. Zamówił wódkę za dwanaście żetonów i usiadł przy stole niedaleko Adama. Ten niepostrzeżenie obserwował go i postanowił poczekać, aż zdąży się wstawić. Minęło paręnaście minut i pierwsza butelka. Już wzrok prawie pięćdziesięcioletniego faceta wskazywał na jego stan. Chciał zamówić kolejną.        

— Wódka dla tego pana za mój rachunek — zawołał do barmana Adam.

Mężczyzna zdziwił się i zaczął rozmowę z nieznajomym.

— Myy... się znamy?

— No jasne, to ja, Adam, nie pamiętasz mnie?

— Znowu się widzimy, stary, jakie szczęście! Ale... nie gniewasz się na mnie, co?

— W porządku. Mam do ciebie małą prośbę. Weź tę kartkę i pokaż ją komuś z Federacji, okej?  — zapytał, wkładając pijanemu kartkę w dłoń.

— Noooo — powiedział i dostał od barmana drugą butelkę, którą zaczął łapczywie żłopać  — A tso tam jest?

— Potrzebna jest akceptacja Federacji na przejęcie władzy w Poznaniu przez Vinazzinich. Nie ma problemu?       

— Nie ma problemu, stary!

— Ale nie zapomnij... Najlepiej zaraz pójdziemy tam, do tutejszego urzędu, o. Co ty na to?              

— Dobra, stary, tylko dopiję, co?

— Jasne. Polewaj. Jakaś zapita, czy coś?

— A po co?

Tymczasem Ruda prowadziła trudną rozmowę z Niemym. Nie chciał zgodzić się na to, żeby go tu zostawili.       

— Nie! Nie ma mowy! Albo jadę z wami, albo wy tu zostajecie!

— Nie masz siły... Szybko wrócimy, nie martw się. Potrzebujesz odpocząć.

Niememu wydawało się, że między nią a Grave’m jest romans. Nie podobało mu się to zdecydowanie.      

— Proszę... Adam potrzebuje pomocy... ty potrzebujesz, tam są twoje leki... — to powiedziawszy, pocałowała go, a on zmiękł.             

— No dobra, ale wróćcie jak najszybciej!

Grave nalewał benzyny do połowy. Rano mogą ruszać.

Oni znają swoich ludzi, przebrania nie wchodzą w grę. Jak usłyszą naszą ofertę,

to i tak nie odmówią, nie ma takiej opcji.

  • *

Niemy mocno przeżywał pobyt w łódzkim szpitalu bez wsparcia bliskich. Nie chciał jeść, nie odzywał się. Czasem miał wrażenie, że to nie on ma władzę nad przeszczepioną ręką. Nie chciał o tym myśleć i podróżował w snach, rozmawiał z tym innym „ja”. Latał we śnie, a gdy natrafił na niego, upadł niżej niż było dno.  

— Zostaw mnie... — nalegał — wiem, że cię nie ma. Nie istniejesz.

— Jestem równie prawdziwy, co ty.

— Udowodnij...

— Teraz tylko trzy osoby znają twoje prawdziwe imię. My i ta rudowłosa, co się podaje za twoją żonę. Powinieneś ją zabić, wiesz dobrze, jakie niebezpieczeństwo niosą za sobą imiona. Poza tym cały czas kłamie, oszukiwała cię najpierw, że jest jej siostrą, później, że nią samą. Nie wydaje ci się to dziwne?

— Kłamiesz. Powiedz, jak brzmi moje prawdziwe imię.

A on się posłuchał i wypowiedział je, a Niemy zaniepokoił się jeszcze bardziej.

— Mówisz prawdę... Czy w takim razie naprawdę powinienem...?

A on przytaknął i wziął w dłoń lewą rękę Niemego.

— Jestem twoją lewą ręką — powiedział — tak, właśnie tak. Twoją lewą ręką.

— Jak to możliwe...?

— Pozwól, że teraz ja przejmę kontrolę nad nią. Na pewno bardzo cię boli, co jest męczące i uciążliwe. Pozwolę ci odpocząć.             

— No, dobrze...

I tej nocy ręka go już nie bolała.

Ale około południa zbudził go hałas strzałów na zewnątrz.

Przyjdą po nas... — wydusił z siebie siwy mężczyzna na łóżku obok tego, na którym spał Niemy.          

— Przyjdą po nas? Kto?

— Nie słyszysz? Pewnie to znowu bandyci albo mutanci... — odpowiedział całkiem spokojnym głosem.              

— Może to odpowiedni moment na rozmowę. Długi czas nic nie mówiłem, więc przywykłem do braku rozmów.           

— Byłeś niemy z wyboru, zgadza się?

— Tak. Kiedyś... Kiedy wydawało mi się, że utraciłem moją żonę... To skomplik         owane.

— W porządku, nie musisz o tym opowiadać. Ja wiem, że mój koniec wkrótce nadejdzie, tak czy inaczej.              

— Dlaczego tak myślisz?

— Coraz trudniej mi się oddycha. I tak cud, że nie ginę od kuli czy choroby popromiennej. Widzisz, dużo paliłem w swoim życiu, to był taki sposób na odreagowanie, zarówno przed, jak i po wojnie. Dla paczki fajek potrafiłem ryzykować życie, włażąc we wszelakie ruiny.

Niemy spochmurniał.

— Rozumiem.

— Widzisz... masz dwie drogi w swoim życiu. A z czasem pozostaje tylko jedna.

Jednak im prędzej wybierzesz tę drugą, tym więcej będziesz miał czasu, by nią iść.                                                                                                                                                                       

To wywołało u Niemego refleksję. Refleksja...

Znajomy mu już lekarz wpadł do pomieszczenia i zaczął zakrywać okna i barykadować drzwi.                

— Co się dzieje? — zapytał.

— Miasto jest oblegane. Mutanci!

— Mutanci? Ci tacy duzi, umięśnieni...?

— Tak! Co gorsza sprawiają wrażenie zorganizowania, na pierwszy ogień poszli najsłabsi i najlżej uzbrojeni, potem było coraz gorzej. Od kiedy pojawiła się druga fala, dostaliśmy rozkaz z góry, żeby odosobnić wszystkie pomieszczenia i nie dopuścić do zaistnienia możliwości przedostania się mięsów do środka...

— Mięsy? Te takie małe...

— Tak, one! Najgorsze jest to, że nie wiemy, jak sobie z nimi poradzić!

— Trzeba je rozrywać, o tak — i gestem pokazał — Już miałem do czynienia z jednym, z większą ilością może być gorzej. Powiedz im, żeby wyrzucono wokół miasta wszystkie ciała martwych zwierząt, jakie mamy. One zajmą się nimi. Gdzie jest mój ekwipunek? Myślę, że sobie poradzę.      

— Przekażę władzom twoją radę. Twój ekwipunek jest pod łóżkiem, jak u każdego. Ale to nie koniec. Razem z mięsami, tuż za nimi wyruszyły ciężkie mutanty— pożeracze. O ile z pierwszą falą prawie już sobie poradziliśmy, to oni zdają się być bardziej odporni.

— Pierwsze słyszę. Jak wyglądają?

Grube, tłuste, oprócz gęby na głowie, mają otwory gębowe również w rękach, co chyba najwybitniejszego badacza ewolucji by zadziwiło.    

— Doktorze... — Niemy zerknął na kartkę z nazwiskiem — Doktorze Piwnica, pan doktor musi się opiekować chorymi. Ja się uzbroję i będę pomagać naszym. W międzyczasie wyjawię komuś z urzędu sposób na mięsy.                

— Doskonale, tak zróbmy.

— Dziękuję panu bardzo, wiele pan dla mnie zrobił i chcę, żeby pan wiedział, że jestem panu wdzięczny.           

— Żaden problem, takie moje powołanie. Działaj!

— Człowiek ma w życiu dwie drogi. Z czasem pozostaje tylko jedna. Pan się postara, żeby tu obecnym i sobie jak najdłużej pozostawały dwie.       

— Jasna sprawa, ruszaj!

Niemy wziął swojego Welroda i pobiegł, ile sił w nogach, nie zatrzymywał się. Widział w oddali nadciągające oddziały. W końcu zmęczył się i zatrzymał. Rozejrzał się i zauważył jakiegoś mężczyznę w garniturze rozmawiającego z żołnierzem. Podszedł do niego i zapytał:                 

— Przepraszam, pan jest może z władz miasta?

— Tak, jestem doradcą włodarza, wkrótce się do niego wybieram. Nie mam teraz czasu.     

— Znam sposób na mięsy. Jeśli wyrzucicie odpowiednio wiele zwłok zwierząt przed mury miasta, te zajmą się nimi. Zwróćcie uwagę, jak zachowują się, gdy napotkają ciała poległych. Jedzą, a gdy nasycą się, stają się niegroźne. Jeśli już musi dojść do bezpośredniego starcia, można je rozerwać gołymi rękami.              

Mężczyzna w garniturze zastanowił się chwilę — Dobrze, zrobimy, jak mówisz. Idę do włodarza.     

Żołnierz zauważył, że Niemy jest odziany jedynie w spodenki i podkoszulkę, a to nie zapewni mu odpowiedniej ochrony — Chodź ze mną, w zbrojowni dam ci metalowy pancerz i hełm, takie, jakie ja mam.              

— W porządku — zgodził się.

— Co ci się stało w rękę? — zapytał zaciekawiony żołnierz, przyspieszając kroku.

— Przeszczep. Dostałem z serii z uzi niedaleko Poznania.

— Mafia, co?

— Tak, to ich robota. Ciekawe, jak tam się układa sytuacja, moi towarzysze tam pojechali pomóc Vinazzinim w objęciu władzy. Ja nie mogłem, bo byłem w szpitalu. Mam nadzieję, że u nich w porządku.  

Dotarłszy do zbrojowni, Niemy został zaopatrzony w metalowy pancerz i hełm, jak obiecał żołnierz.  

— Nie możesz tam iść z Wallenrodem...

— Uch? — zdziwił się Niemy.

— No, Welrod, tak go tu nazywamy. Może i celny, ale zdecydowanie za słaby na te mutanty. Masz M4A1 — i wręczył mu czarny karabin — i trochę amunicji. Ja biorę to samo, ty już ruszaj!

Niemy biegł w stronę murów miasta. Wszedł po drabinie. Ból ręki wcale mu nie dokuczał, czuł się wręcz pewniej.

— Dasz radę — usłyszał od swojego alter ego. Już nie słyszał o zabiciu siebie, teraz był pokrzepiany do działania.             

Wychynął zza muru i zobaczył odległe o jakieś trzydzieści do pięćdziesięciu metrów mutanty—pożeracze, których było razem ze dwanaście, jeden zdążył paść; a nieco bliżej kilkadziesiąt mniejszych i większych mięsów, niektóre był nieruchome, bo zdążyły dossać się do ciał poległych mutantów, które same w sobie tworzyły cuchnący, obrzydliwy, zielono—brązowawy mur. Pożeracze, gdy dochodziły do tych ciał, także się zatrzymywały, ale bynajmniej nie odpoczywały. Pożerały zarówno swoich mniej groźnych pobratymców, jak i mięsy, wsysając je do swoich paszcz. Niemy puścił serię w stronę najbliższego. Doszedł do wniosku, że strzelanie w cielsko nic nie da, bo pociski jakby zatrzymywały się na warstwie tłuszczowej i nie uszkadzały ważniejszych organów. Postanowił więc celować w głowę. Kilkoma pociskami trafił, czym wywołał zatrzymanie się i lament obżartucha, który zwymiotował to, co przed chwilą zjadł. Zdezorientowany zastanawiał się, w którą stronę iść, ostatecznie padł, wykrwawiając się. Z kolejnym strzelec zrobił podobnie, mając wsparcie strażników i żołnierzy, którzy podpatrzyli jego technikę i usuwanie wynaturzeń szło coraz sprawniej. Niekiedy pozwalali na likwidację mięsów, by samemu nie musieć tego robić. Ostatecznie pole bitwy zostało oczyszczone. Tylko pozornie, bo na horyzoncie pojawiła się grupa silnie uzbrojonych mutantów jeżdżących na mantykorach. To był dość nietypowy widok. Byli podwójnie groźni; raz, że mantykory mogły strzelać paraliżującymi strzałkami z ogona, dwa, że jeźdźcy często nosili broń ciężką, w tym wyrzutnie rakiet i działka obrotowe. Co najwyżej paru miało poczciwe kałasznikowy. Była to też fala bardzo szybka. Ponad dwudziestu jeźdźcom udało się dotrzeć do zasięgu ognia w kilka minut. Mantykory podskakiwały i wspomagały się skrzydłami, co przypominało kilkusekundowy lot. Pierwsze rakiety zaczęły trafiać w mury, pierwsze mutanty zaczęły spadać na ziemię. Dwóch żołnierzy zostało trafionych rakietą, w wyniku czego jeden stracił życie, a drugi nogę. Inny rzucił granat w mutanta, który był najbliżej. Ten chciał go odrzucić, ale nie zdążył i wybuch oderwał mu rękę, skazując go na śmierć, a mantykora rozjuszyła się i niezdolna do dalszego lotu leżała na ziemi, czekając na to samo, seria z M4A1 ukróciła cierpienia obydwojga. Tymczasem za nimi nadciągało kolejne zagrożenie. Otoczony oddziałem dzierżących AK47 mutantów, grupa ich braci trzymała razem dziwną, metalową klatkę z kilkoma otworami z każdej strony, z których wystawały głównie karabiny maszynowe i działka, było też okno, zapewne z kuloodpornego szkła. Po stronie Łodzi zeszło kilkunastu obrońców, ale udało doprowadzić się do sytuacji, w której klatki nie miał już kto trzymać i opadła jakieś dwadzieścia metrów od murów. Strzały nie dawały wiele, bo żołnierze chronili się za murami. Wyglądało na to, że było to ostatnie, co zostało. Wystarczyło poczekać, aż skończy się amunicja, albo...

 

Strzały ustały. Dało się słyszeć metaliczny dźwięk otwierania klatki. Co z niej wyszło?

   

Niemy ostrożnie zajrzał, patrząc przez dziurę wywołaną rakietą. To, co ujrzał, zdziwiło go.     

Chudy humanoid o podłużnym, pomarszczonym ciele, bardzo widocznych żyłach, bez włosów ani oznak przynależności do jakiejkolwiek płci, patrzył się pustym wzrokiem na Niemego. Zauważył to, przez tę chwilę patrzyli na siebie. Dziwny mutant zatrzymał się i o dziwo, przemówił.        

 — Ludzie, poddajcie się. Jakkolwiek sztampowo i nieoryginalnie to nie zabrzmi... to już  wasz koniec.

Jeden z żołnierzy z wrzaskiem wychylił się i strzelił stworowi, trafiając go z serii, pociągnął po rękach i tułowiu. Ten niezbyt się przejął, a zadane rany zregenerował.               

— Jak widzisz, to na nic.

Snajper strzelił w jego głowę. To samo.

— Nie będę z wami dzielił się historią mojego powstania, chcę tylko, abyście po dobroci oddali swój gród. Jeśli was to ciekawi, potrzebujemy zaopatrzenia i nowej bazy.  

— Chodzą z miasta do miasta i jak znajdą tam podobnych sobie, przyłączają się do nich i idą dalej. Trudno powiedzieć, czy mają jakiś określony cel, wygląda na to, że są pozbawione inteligencji, czasem któryś coś bełkotnie, ale nic poza tym.         

Niemy przypomniał sobie słowa Szefa. Zdecydowanie nie pasowały do opisu tego osobnika. Czy możliwa była ewolucja? Przejście na wyższe stadium rozwoju? Co to w ogóle było? Czyżby jednak mieli jakiś cel? Przywódców?  

Zaczął wspinać się po murach. Nie sprawiało mu to większej trudności. Ostrzał obrońców mu to utrudniał i kilka razy spadł, ale ostatecznie dostał się na górę. Niemy nie strzelał, bo wiedział, że to niewiele da.        

— Jeśli szukacie nazwy dla tego, czego nie znacie, usłyszcie. Jestem homunkulusem. Idealnym sztucznym człowiekiem.       

Homunkulus? Coś, co próbowali osiągnąć średniowieczni alchemicy? Sztuczny człowiek?  

Łączył w sobie ludzką inteligencję, siłę mutanta, regenerację Zieloniaka, zmysły zwierzęcia, a do tego wszystko wielokrotnie przewyższało znane wspomnianym rasom standardy.  

Homunkulus wziął strzelającego do niego żołnierza jedną ręką i wyrzucił za mur, co poskutkowało złamaniem kręgosłupa, trwałym uszkodzeniem rdzenia kręgowego i śmiercią na miejscu. Drugi próbował wetknąć mu swoją snajperkę w gardło, ale zanim zdążył to zrobić, lufa karabinu była już złamana. Stwór uderzył go dłonią, ten upadł po wewnętrznej stronie muru. Był coraz bliżej Niemego, który nerwowo zastanawiał się, co może zrobić... Skoro pociski nic nie dadzą... i gdy tak się zastanawiał, poczuł, że jego nogę coś podgryza. To był mięs. Czy mógł okazać się zbawieniem? Za pomocą lufy karabinu oderwał żarłocznego podgryzacza, po czym rzucił w stronę homunkulusa. Ten był zajęty likwidowaniem żołnierzy, więc nawet tego nie zauważył. Wyglądało na to, że słuch, wzrok, węch miał idealny, ale nie posiadał zmysłu dotyku, co tłumaczyło brak odczuwanego bólu przy tak licznych postrzałach. Nie zauważył więc, że mięs wgryza się w jego głowę. Niemy uśmiechnął się i zszedł po drabinie na dół. Kilku żołnierzom również udało się uciec, homunkulus zeskoczył na dół. Niektórzy ludzie obserwowali z okien, co się dzieje, chociaż dostali wyraźny nakaz zasłonienia ich.            

— Czarnowłosy — zawołał wróg do Niemego, nie czując nawet, że mięs przegryzał powoli jego czaszkę — okaż rozwagę i zaprowadź mnie do kogoś, kto odpowiada tu za władzę. Likwiduję tylko tych, których trzeba. Na pewno zrozumiesz i posłuchasz się mnie — jego głos był bezpłciowy, choć nie monotonny. Modulował go tak, że sprawiał wrażenie człowieka.         

— Możesz porozmawiać ze mną, przekażę odpowiednie informacje — grał na zwłokę.        

— Cóż, tym też się zadowolę. Cieszę się, że do mnie nie strzelasz, chyba okazujesz się być znacznie mądrzejszy od swoich współmieszkańców.            

— Nie jestem stąd — oznajmił, po czym jak gdyby nigdy nic, przedstawił się swoim prawdziwym imieniem.               

— Miło poznać, ja nie mam imienia, nie nadali mi go.

— Czemu zaatakowaliście Łódź?

— Och, to nawet miasta nazywacie? I po co? Do tego nazwą wodnego środku transportu? I tak po jakimś czasie każda nazwa przestaje mieć znaczenie, bo wszystko przemija. Ludzie, Zieloniacy, mutanty umierają, wsie, miasta, państwa upadają. Co prawda ja nie przemijam, gdyż dzięki geniuszowi Upadłych mogę trwać.           

Niemy zaniemówił — Upadłych?!

— Oczywiście. Chyba mogę używać tej nazwy, nie mówili, że to tajne.

Niemy zdjął z palca obrączkę i uchylił nieco, by niecodzienny rozmówca mógł przeczytać.         

— Widzę... Fallen 33... Musisz być nowy, że Abdullah nie zdążył ci objaśnić zasad tej gry. Zawsze pamiętam, że było trzydziestu dwóch Upadłych.            

— Tak, dołączyłem dopiero po jego śmierci. To bardzo przykre — udał — skoro już okazuje się, że stoimy po tej samej stronie, to możesz mi opowiedzieć o tym, jak to z tobą było?      

— Abdullah podzielał zdanie swojego przyjaciela, którego imienia ni nazwiska nikt nie znał. Mówili o nim, używając pseudonimu Fallen 0. Był ważniejszy nawet od Abdullaha. On podzielał jego zdanie na temat tego, że nie każdy człowiek zasługuje, by dożyć utworzenia Nowego Jeruzalem.

— Stąd elitarność grupy... — zdał sobie sprawę Niemy.

— Oczywiście, dokładnie stąd. Postanowili wspólnie oczyścić kraj z ludzi nieprawych, zostawiając tylko wybranych, których starannie dobrał, zapewniając im nieco mniej rozgarniętych i poinformowanych ludzi koniecznych do rozrodu i przetrwania gatunku.                

— Stąd nazwa... W jaki sposób chcieli tego dokonać?

— Nie żartuj. Nie znam się na żartach, ale odświeżę ci pamięć, wiem, że wy, ludzie, macie z nią problemy. Kiedy Zero zauważył, że ludzie pracujący przy elektrowniach mają problemy z mutacjami, eksperymentował nieco z większymi dawkami w odpowiednich warunkach. Tam nie doprowadzało ono do śmierci, a na przykład zwiększało masę mięśniową, kosztem inteligencji. Jak się domyślasz, tak powstali pierwsi mutanci.       

— Mów dalej.

— Potrafili oni nawet składać sensowne zdania wielokrotnie złożone, normalnie rozmawiać. Potem było coraz gorzej. Kolejni z trudem wydukiwali z siebie zdania pojedyncze, o złożonych już nie wspominając — rzekł, mając odsłoniętą czaszkę z tyłu głowy, szyję i kawałek kręgosłupa, który sugerował złożenie go z kości innych stworzeń — Zero doszedł więc do wniosku, że będą idealni do oczyszczenia powierzchni Polskich Pustkowi z tych mniej wartościowych ludzi. Zaś do usunięcia ich chciał posłużyć się sztucznymi ludźmi. Nie robotom, bo tym łatwo namieszać w systemie, a by je unieszkodliwić, wystarczy pole EM, mimo wszystko w nich swoją nadzieję pokładał sojusznik Zero, doktor Steinman. Zero poszedł w inną stronę i zawierzył żywym istotom, powołanym do życia dzięki nauce. Takich, które będą łączyły zalety najlepiej rozwiniętych ras i nie będą posiadały wad, do tego będą inteligentne i posłuszne. Może to złe słowo, ale zapewne o to im chodziło. Stworzył życie. Stał się bogiem.  

— Nie czujesz się wykorzystywany?

— Ależ nie. Wszyscy lubimy Zero. Jeśli można w naszym przypadku mówić o lubieniu kogokolwiek. Okazało się, że mutanci są znacznie lepszą inwestycją niż ludzie, bo łatwiej się nimi kieruje, a ludzie mają wolną wolę. Podobnie jak my, ale po prostu nie odczuwamy potrzeby odwrócenia się od naszego stwórcy.

— Wielu was jest?

 — O ile mutantów są tysiące, o tyle homunkulusów może kilkanaście... To teraz... — nie dokończył, bo mięs właśnie wchłonął chroniony przedtem twardą, wzmacnianą jakimś metalem czaszką mózg. Gdy udało mu się tam dotrzeć, nie było mowy o regeneracji. Homunkulus stracił świadomość i upadł na kolana, a potem na twarz, a mięs radośnie pochłaniał wnętrze głowy sztucznego człowieka. Stał się większy i był gruby na jakieś trzydzieści centymetrów.              

— Już o jednego mniej... Dzięki, Krzysiu — tak ochrzcił mięsa, który bynajmniej nie był ta k rozmowny, jak jego właściciel.

Zapukał do pierwszego lepszego domu i powiedział do widzącej całe zajście pani w średnim wieku:          

— Dajcie mi jakiś słoik z dziurkami na powietrze. Pochodźcie po ludziach i powiedzcie, że już po wszystkim. Łódź uratowana.       

Otrzymawszy słoik, zamknął w nim sytego już mięsa. Bez mózgu, homunkulus nie był już w stanie zmartwychwstać. Coś więc musiało być w tych przedwojennych opowieściach o zombie, którym należy strzelać w głowę. Gdy zanalizował rany stwora, doszedł do wniosku, że mięs musiał dostać się do mózgu przez szyję, bo czaszka była za twarda. Wewnętrzny pancerz, genialne rozwiązanie. To wyjaśniało, czemu kilka strzałów w głowę nie starczyło.       

—    Jestem naprawdę pod wrażeniem    —    rzekł srebrnowłosy, na oko pięćdziesięcioletni włodarz miasta ubrany w nieskazitelnie czysty czarny w białe paski garnitur, który miał może dwie dziurki; założył także czerwony krawat — jak udało ci się tego dokonać, młodzieńcze?                

— Czasem trzeba się wykazać sprytem, bo w przypadku tego oto stworzenia, homunkulusa, broń niewiele mogła zdziałać. Może pan nie uwierzy, ale rozmawiałem z nim. Pomógł mi mój mały pomocnik, Krzyś — i pokazał rządzącemu słoik z sytym mięsem — tak, to jeden z tych małych podgryzaczy, których wypuścili mutanci. Można powiedzieć, że go oswoiłem. Teraz żałuję, że tamte grube mutanty oczyściły pole bitwy z mięsów, ale nic. Homunkulusy zdają się nie czuć bólu, a co za tym idzie, mają problem ze zmysłem dotyku, co pozwoliło mi na niespostrzeżony rzut mięsem.  

— Ha, ha, rzucanie mięsem nabrało dziś nowego znaczenia!

— Proszę jednak nie zaprzestawać ostrożności. Gdzie jest doktor Piwnica? Potrzebujemy jego zdania na temat anatomii pokonanego stwora.     

— Chodźmy może w jego stronę. Żołnierze, proszę o niesienie za nami ciała tego stwora  — polecił im włodarz — czego dowiedziałeś się podczas rozmowy z nim?

— Okazuje się, że cała ta sprawa sięga kilkudziesięciu lat wstecz i odpowiedzialny za to jest człowiek znany pod pseudonimem Fallen 0.           

— Fallen 0? Pierwsze słyszę...

— Muszę się naradzić z moimi towarzyszami, gdy wrócą tu z Poznania. Jeśli usłyszy pan cokolwiek o Zerze, albo ogólnie Upadłych, czy cokolwiek, proszę mnie poinformować.              

— Oczywiście.

Doktor Piwnica przeraził się, gdy zobaczył, że żołnierze wnoszą do jego szpitala ciało homunkulusa.             

— Co to za kosmita?

— Homunkulus — odparł Niemy — potrzebujemy informacji o nim. Słabe punkty, wie pan. Doszedłem do wniosku, że posiada niesamowite zdolności regeneracji, nie czuje bólu i ma niewykształcony zmysł dotyku, za to pozostałe ma wyczulone bardzo, bardzo.         

— No dobrze, zajmę się tym... Pamiętasz pana z sąsiedniego łóżka?

— No, pamiętam, jak się czuje?

— Kazał przekazać, że życzy ci jak najlepiej, ale on jest już siłą przeciągany przez Szatana na drogę, którą chciał podążyć jak najpóźniej.

— Wszystko w porządku?

— Przykro mi to mówić, ale nie żyje. Wydaje mi się, że nie przeżył stresu związanego z najazdem, co nałożyło się na i tak ciężką już chorobę.  

Niemy zamyślił się. Przypadkowy człowiek, z którym los połączył go cierpieniem. I on już wstąpił na tę drogę... wkrótce przyjdzie czas na Niemego.  

Masz dwie drogi w swoim życiu. A z czasem pozostaje tylko jedna. Jednak im prędzej wybierzesz tę drugą, tym więcej będziesz miał czasu, by nią iść.  Ale która byłą tą drugą?

Z kalendarium uniwersum 13: 2070 Luty: Schron we Wrocławiu otwiera się, rozpoczyna się budowa Nowego Wrocławia. Marzec: Dochodzi do spotkania Rosjan i Polaków w okolicach Rzeszowa. Okrzykują się Barbarzyńcami i bronią się przed Kibolami i Chińczykami. Kwiecień: Poziom promieniowania w Poznaniu spada do dopuszczalnych dawek, ludzie formują gangi, walczące o kontrolę nad ruinami, ten konflikt określany jest jako Pierwsza Wojna Gangów. Do walczących, pochodzących ze schronu, dołączają inne gangi. Grudzień: Kończy się Pierwsza Wojna Gangów, cementuje się podział Poznania. 2071 Maj: W Łodzi otwiera się schron, grupka ludzi wyłamuje się ze społeczności i stwarzają bandę najeźdźców zwaną Dzikimi Kobrami. Lipiec: Zakończono budowę Nowego Wrocławia, zaczyna się szerzyć biurokracja. Grudzień: Formują się siły obronne Łodzi, rozpoczyna się budowa umocnień. 2072 nieokreślone: Zgniatacz zostaje obalony w Toruniu, pojawia się nowy zarządca, będący marionetką Pancerniaków. Lipiec: Zakończono budowę murów w Łodzi. Październik: Zauważono migracje mutantów na północ. 2073 Marzec: Rozpoczyna się akcja Trzynastki. Rozpoczynają się ataki Dzikich Kobr na Łódź. Kwiecień: Zmienia się struktura organizacyjna gangów w Poznaniu, powstają cztery rodziny: Vinazzini, Renescini, Tartalli i Pastallo. Wrzesień: Pancerniacy rozpoczynają regularne zwiady. W Gorzowie Wielkopolskim bandyci przejmują władzę. Listopad: Reformatorzy rozpoczynają Świętą Krucjatę. Grudzień: W Poznaniu zsyntetyzowana zostaje pierwsza sztuka Grzybogrzewu. Całe przedsięwzięcie było sponsorowane przez Renescinich. 2074 Kwiecień: Ludność z prywatnego schronu w Radomiu oraz okolicznych schronień zaczyna zbierać się w tym mieście i tworzyć osadę. Czerwiec: Wybucha Druga Wojna Gangów w Poznaniu. 18 lipca: Reformatorzy zostają rozbici w Bitwie o Babilon. 15 listopada: Dzikie Kobry zostają rozbite. 29 grudnia: Toczy się Bitwa o Wrocław, w której naziści zostają pokonani. 2075 17 stycznia: Wielka Czystka w Poznaniu, Pancerniacy równają z ziemią dzielnicę Renescinich a ich samych wybijają. 22 stycznia: Utworzona zostaje Federacja Polska.

Komentarze

Nie masz jeszcze żadnych komentarzy.