Czas mijał szybko. Bardzo szybko. Od Gorzowa do Warszawy jest ponad czterysta sześćdziesiąt kilometrów. Trasa zahacza o Międzyrzecz, okolice Poznania, Konina i
Łodzi, a także Łowicz i Sochaczew. Oni przypadkiem zajechali do wspomnianego Poznania.
— Poznań. Tym miastem rządzi mafia. Opanowały je cztery największe z hierarchią wzorowaną na tej włoskiej. Nie wszyscy zarabiali na biznesie
narkotykowym, ale to tu jest właśnie główny ośrodek. Odpowiadała za to rodzina Renescinich, nazywana również Chemikami. Dobrze zarabiali na Grzybogrzewie, czyli brązowym proszku, który namiętnie wciągały wszystkie mniej lub bardziej okoliczne ćpuny — opowiadał Grave.
— Skąd to wiesz?
— Karawany, wiesz. Jeśli mamy ochotę się tu zatrzymać na dłużej, powinniśmy wymienić trochę kasy na żetony, czyli walutę tutaj obowiązującą. Renescini cienko skończyli. Ostatecznie wykończeni przez żołnierzy Federacji Polskiej.
— Federacji Polskiej?
— Zrzesza takie miasta jak Toruń, Radom, Poznań, Łódź... — wymieniał — niewykluczone, że znajdziemy tu jakiegoś przedstawiciela, ale nie liczyłbym na to. Po upadku Renescinich znaczenie pozostałych rodzin, to jest Vinazzini od alkoholu, Pastallo od kasyn i Tartalii od burdelów, znacznie wzrosło. Nie znaczy to jednak, że problem narkotyków został zażegnany. Jest jeszcze gorzej, chemicy—amatorzy próbują w domowych warunkach tworzyć Grzybogrzew i inne gówna, a miało to miejsce już wcześniej, bo był cholernie drogi. Często tacy mali chemicy sprzedają zanieczyszczone, co zazwyczaj kończy się źle. Ale i tak Renescini przeszli już do historii Polskich Pustkowi. Negatywnie, bo negatywnie, ale mnóstwo idiotów chce być takimi, jak oni. Ponoć paru niedobitków próbuje odbudować rodzinę. Z marnym skutkiem, nigdy im się nie uda odzyskać dawnej potęgi.
— Coś jeszcze?
— W południowo—wschodniej dzielnicy są kasyna rodziny Pastallo. Przyciągają ludzi z całego kraju, moim zdaniem i nie tylko, to raczej najporządniejsza część miasta.
— A pozostali?
— Południowo—zachodnia dla Alkoholowców, północno—wschodnia dla Burdelarzy. Ale tam was nie zapraszam.
— Zatem pójdźmy do kasyn.
Ruda starała się wyśledzić, czy jakieś emocje w Niemym wzbudziła wzmianka o burdelach. Alkohol również nie wchodził w grę, biorąc uwagę jego problemy psychiczne. Jeśli chcą poczuć smak Poznania, pozostaje im hazard.
Czemu tak bardzo ich to kusiło? Od zawsze człowiekiem kieruje chciwość. W tym wypadku żądza pieniądza. A mieli nie zbaczać z kursu...
Wymienili trochę przedwojennych złotówek na żetony, a te na żetony do gry w kasynie i zaraz mieli w coś zagrać.
— Nie wiedziałem, że przepadasz za hazardem — przyznał Grave’owi Niemy.
— Cóż, kiedyś w tym siedziałem. Poznałem nieco zasady tym rządzące. Na przykład bardzo lubię ruletkę.
— Byłeś krupierem?
— Tak, zdarzyło mi się.
— Czego ty w życiu nie robiłeś?
— Obstawiamy.
Stali przed stołem do ruletki. Obok było kilku innych graczy. Jeden w nieco obdartym swetrze, drugi w dresie z czterema paskami. Krupier odziany był w biały garnitur i powiedział:
— Obstawiamy.
Grave bez zastanowienia postawił dwadzieścia żetonów, które odpowiadały dwustu żetonom właściwym i stu złotym, na zerze. Wzbudziło to pewne emocje. Pozostali gracze zrobili to samo, jeden obstawił trzydzieści dwa, drugi piętnaście. Krupier wprawił w ruch obrotowy koło rulety, a w przeciwnym kierunku posłał kulkę, która miała wyznaczyć zupełnie przypadowo zwycięzcę. Zaczęła zwalniać...
— Dwadzieścia sześć! — zawołał dresiarz.
Po kolejnych kilku obrotach, krupier zawołał:
— Koniec obstawiania!
Kulka mijała kolejne numerki. Dwadzieścia jeden... cztery... dziewiętnaście...
piętnaście... trzydzieści dwa... zero...
Zatrzymała się w przedziale z liczbą zero. Grave zgarnął dwa tysiące sto żetonów. Jakieś dziesięć tysięcy pięćset złotych. Grave zachował pokerową twarz, a pozostali gracze się zdenerwowali.
— Pięćdziesiąt żetonów na trzynaście — powiedział ze spokojem.
Gość w swetrze musiał zostać spłukany, bo odszedł od stołu. Dresiarz wyciągnął pięćdziesiąt żetonów, licząc po k olei i sprawdzając, czy się nie pomylił.
— Pięćdziesiąt żetonów na ósemkę — odparł zdecydowanym głosem i postawił swoją stawkę na prostokącie z ósemką.
— Sto żetonów na trzydzieści trzy — dodał nieznany dotąd głos należący do drugiego mężczyzny w białym garniturze. Podbił stawkę. Grave trochę się zawahał, ale w końcu pozostał przy swoim, również podbijając stawkę.
— Sto pięćdziesiąt na trzynaście.
Wszyscy obserwowali w zdumieniu. Sto pięćdziesiąt? Coraz więcej osób przerywało swoją grę i podchodziło do tego stołu, by obserwować. Niemy poczuł się nieswojo i zaczął chwytać się za kieszenie odruchowo, chociaż i tak nie mieli mu czego ukraść.
— Trzysta na trzydzieści trzy — mężczyzna w białym garniturze znów podbił stawkę.
Dresiarz musiał się wycofać, nie miał już tyle żetonów.
— Pięćset na trzynaście — odpowiedział ze spokojem Grave.
Zainteresowanie rosło coraz bardziej. Takich stawek dawno nie można było zaobserwować. Ruda dziwiła się, skąd Grave miał tyle żetonów.
— Tysiąc na ósemkę. I to ostateczne podbicie — dodał mężczyzna.
— Tysiąc na trzynastkę. W porządku — odpowiedział Grave, nieznacznie się uśmiechając.
Koło poszło w ruch. Kulka również. Kolejne liczby i niepewność w oczach towarzyszy Grave’a, ale nie jego. Jeśli to przegra, a szansa na wygraną jest bardzo, bardzo mała, prawdopodobnie skończą na ulicy, bez samochodu, zapasów i umrą gdzieś pod jakimś mostem.
Prosty straight up. Szansa jak jeden do trzydziestu pięciu zarówno dla jednego, jak i drugiego gracza. Może się też nie trafić ani jego, ani jego liczba.
— Koniec obstawiania... — oznajmił niepewnie krupier.
Dziesięć...
Atmosfera gęstniała...
Dwadzieścia trzy...
Krople potu pojawiły się nawet na czołach graczy...
Osiem...
Szczególnie na czole obcego...
Trzydzieści...
Przegrał, koło nie da rady zrobić jeszcze jednego obrotu...
Jedenaście...
Grave nie tracił nadziei...
Trzydzieści sześć...
Jeszcze jeden i może...
Trzynaście.
Wygrał.
— Trzydzieści pięć tysięcy żetonów!
— To ponad dziewięć tysięcy! — skomentował ktoś.
— Najwyższa wygrana w historii kasyna... — krupier urwał wypowiedź, bo mafiozo strzelił z małego pistoletu z tłumikiem.
Grave dostał w lewe ramię. Wyrwał z siebie krótki wrzask. Ochrona nie interweniowała, bo w końcu to był jeden z Pastallich. Protagoniści nie wzięli żadnej broni. Niemy wbiegł na napastnika, a Ruda kucnęła przy rannym. Rana była groźna, pocisk utkwił przy kości.
— Bierz żetony, opatrzysz mnie później. Wymienimy je gdzie indziej, opatrzysz mnie, jak wyjdziemy — szepnął do niej.
Niemy okładał mafioza gołymi pięściami. Ten nie pozostał mu dłużny i przyłożył mu raz, a dobrze. Krew z ust Niemego polała się na podłogę. Upadając, wytrącił nogą pistolet z ręki Pastalla, powodując strzał w przypadkowym kierunku, jeden z bywalców dostał w plecy i upadł, a obok niego utworzył się krąg przypatrujących się osób. Ruda w pośpiechu wymieniała nieprawdopodobną ilość żetonów, dającą się przeliczyć na sto siedemdziesiąt pięć tysięcy złotych. Grave wyciągnął ukryty do tej pory własny pistolet i celnie strzelił mafiozowi w głowę, a Niemy podniósł ten do niego należący.
— Teraz szybko...
Cała trójka wybiegła w pośpiechu z kasyna, upuszczając trochę kasy na ziemię, ale to nic. Wsiedli szybko do auta stojącego nieopodal i pojechali przed siebie, słysząc za sobą strzały.
— Trzymasz się?
— Jakoś... Apteczka...
Ze schowka przy przednim siedzeniu Ruda wyjęła apteczkę.
— Siedź — powiedziała do Grave’a, po czym przykryła ranę jałowym opatrunkiem i zawiązała bandażem — to musi na razie wystarczyć. Poradzisz sobie, silny jesteś.
Niemy był zmuszony prowadzić. Nie był on zbyt dobrym kierowcą. Przypomniał sobie, jak to jechał z Rudą, gdy spotkał ją przed spotkaniem z Szefem, przed nocowaniem w Katedrze.
— Poruszając się na północny zachód, do Poznania, wstępowałem do różnych mafii czy gangów, by w końcu zostać szefem tutaj. Udało się opanować miasto i żaden makaroniarz—mafiozo z Poznania czy arabski możnowładca z Santocka nie był w stanie nic poradzić na moją plagę.
Zdał sobie sprawę, że Szef wspominał o Poznaniu już dawno temu. Był w mafii...
— Grave. Mówisz, że byłeś krupierem. Należałeś do tych mafiozów od hazardu?
— Tak... Pastallo. Pastallo Gravi. Pseudonim, którego używałem.
— Czemu nie mówiłeś tego wcześniej?
— Nie byłem z tego zbyt dumny. Bardzo pomógł mi taki jeden facet, który przyjechał do Poznania po tym, jak udało mu się uciec z jednej rosyjskiej bazy gdzieś na południu. Szybko wysoko się piął i zapewnił mi schronienie, gdy było naprawdę ciężko. A było bardzo, bardzo ciężko i nie chcę o tym mówić — wyznał.
Chwila ciszy zapanowała w samochodzie, jedynie hałas pokonywanej pod kołami ulicy słychać było.
— Myślałem, że już o mnie zapomnieli.
— To nie zaatakował cię tylko dlatego, że przegrał?
— Nie, on podszedł do mnie celowo. Widzisz, członkowie rodziny Pastallo mają zwyczaj ubierania się w białe garnitury. To ich znak rozpoznawczy. Będąc tak ubranym jesteś brany za jednego z nich, co może się różnie skończyć.
— Byłem też jednym z niewielu Polaków, którym udało się wejść w szeregi rosyjskiej armii w charakterze szpiega. Baza rozciągająca się gdzieś tam koło Sandomierza, Suchorzów —Baranów, przestrzeń dziesięciu kilometrów, baza wojskowa. — Wspomniałeś o facecie, który ci pomógł.
— Brązowe włosy, niebieskie oczy. Potężna budowa. Pojechał ze mną do Gorzowa. Zadbał o moje bezpieczeństwo, a sam zdobył sporą hordę wygłodniałych idiotów, którzy zaczęli dla niego pracować. Bardzo charyzmatyczny gość. Jak dla mnie, mógłby zostać prezydentem, czy kimś innym ważnym. Marnował się w gangach.
On mówił o Szefie. Tym samym, którego Niemy zabił. Jak zareaguje na wieść o jego śmierci?
— On...
— Wiem, że nie żyje — przerwał Niememu Grave — sam wspomniałeś, że zabiłeś kogoś, kto przewodził bandytom. No i trudno było o tym nie słyszeć i tego nie zauważyć, w końcu to zaważyło na tym, że ci się rozpierzchli po Polskich Pustkowiach szukając nowych możliwości, a Gorzów znów mógł się rozwijać, a nie tylko istnieć w schronie. Tak, mam ci to za złe, nie kryję tego, ale widać tak być musiało.
Zasmucił się. Nie myślał o ranie, tylko o tym, że faktycznie Szef nie żyje. I że jego drugi najlepszy przyjaciel jest jego zabójcą.
— W którą stronę my właściwie pojechaliśmy?
Mijali „Klub Rekina”. Tak przynajmniej głosił nie w całości działający neon.
— Nie ten kierunek... Jesteśmy teraz w dzielnicy Venezzinich. Wyjedź na główną drogę i ominiemy dzielnicę Pastallich. Ach... — przerwał — teraz coś mi się przypomniało. Ten samochód należał do Szefa, prawda? Tego gościa, którego zabiłeś? Naprawdę porządny człowiek , przykro mi z powodu jego śmierci...
— Otwieraj drzwi — polecił bandycie stojącemu przy samochodzie, równie nieprzyjemnemu, co reszta — a wy ładujcie się do środka. Samochód był biało— czarny, stylizowany na lata pięćdziesiąte. Prawdziwy rarytas i dzieło sztuki dla każdego fana motoryzacji z tamtego okresu. Szef zasiadł za kierownicą i szybko przyspieszył do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Niememu zakręciło się w głowie. Wspomnienia powracały za każdym razem, gdy usłyszał coś, co mu się kojarzyło z Szefem. Wyrzuty sumienia? Żal?
On mógł to odczuwać?
— Tak, to nim zawiózł nas do schronu.
— I jak to się stało, że zginął? Miałeś tyle odwagi, żeby do tego doprowadzić, to chociaż opowiedz, jak to się stało.
— Zaatakowali nas mutanci.
— To prawda — potwierdziła Ruda. Musiała, żeby Grave nie myślał, że to, co mówi Niemy, to wytwór jego wyobraźni.
— Dostałem. Doszły posiłki ze schronu, ale wtedy coś mi się popieprzyło w głowie i po prostu strzeliłem mu w głowę — opowiedział bez zająknięcia Niemy.
— No tak, nie mogło być inaczej. Wziąłeś tabletkę?
— Ta — odparł, lecz nie było to prawdą.
— Nie powinieneś prowadzić. Może idzie ci całkiem nieźle, jak na ciebie, ale niech twoja dziewczyna poprowadzi, co?
Przytaknął.
— Następnym przystankiem będzie Łódź.
— No, powiedz, co wiesz o Łodzi, Grave?
— Dziś to taka nieduża osada ogrodzona murem. W okolicy oczywiście panował gang, ale pewien wolny strzelec się z nimi rozprawił. Był to ważny krok w tworzeniu Federacji Polskiej.
— Jaki wolny strzelec?
— Rorsarch się nazywał. Niestety nie udało mi się go osobiście poznać, a bardzo bym chciał. Ponoć po zrobieniu porządku w centrum, ruszył gdzieś na północ jakiś czas temu, ale potem już o nim nie słyszałem.
— Coś szczególnego w Łodzi zasługuje na uwagę?
— Działające zakłady chemiczne. Ewenement. Ale tak naprawdę wioska nie jest duża. Zbrojownia, parę chat, sklep z barem. Zamknięty schron, z którego wszyscy ludzie wyszli, słyszałem, że ktoś dokonał sabotazu. I tyle. Na chwilę przystanku w sam raz i... — przerwał, bo zauważył coś we wstecznym lusterku — przyspieszaj.
Przyspieszaj!
Zestresowany Niemy posłuchał się kolegi i również zerknął na lusterko. Wygląda na to, że byli gonieni. Dwa czarne samochody były ledwo widoczne, ale jednak jechały tam.
— To na pewno Pastallo...
Gdy tylko zbliżyli się na odpowiednią odległość, zaczęli strzelać z uzi w stronę samochodu, by przebić opony. Długo im się nie udawało, ale w końcu przebili. Protagoniści wpadli w poważny poślizg, by w końcu spaść w dół zbocza i zacząć dachować. Czarne samochody zatrzymały się i wybiegło z nich kilku gości w białych garniturach, uzbrojonych głównie w izraelskie pistolety maszynowe — uzi i w Thompsony znane z czasów prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Postali chwilę na ulicy i spojrzeli, gdzie upadło auto. Wylądowało w chaszczach w pobliżu drogi. Ponieważ pasażerowie mieli zapięte pasy, nie wypadli, ale z samochodem mogą się już raczej pożegnać. I z życiem, jeśli szybko nie zadziałają. Grave zasyczał z bólu. Niemy w pośpiechu odpiął się i wychynął zza pojazdu, celując w gangsterów z pistoletu podniesionego w kasynie. Brytyjski Welrod. Gwintowana lufa z czterema prawoskrętnymi bruzdami otoczona integralnym tłumikiem dźwięku. Muszka i szczerbinka były wyposażone we fluorescencyjne plamki, co ułatwiało celowanie w nocy, czyli o tej właśnie porze. Na cztery strzały dwa trafiły w jednego z Pastallo. Odszedł dalej, nie chcąc się narażać na więcej strzałów. Zostało jeszcze pięciu, ich kierowcy zostali w wozach.
— Chcemy tylko Graviego! Oddacie go nam, a zostawimy was w spokoju! — zawołał jeden.
Niemy się zastanowił. W końcu co mu zależy? W ten sposób mógłby uratować siebie. Przez chwilę nieuwagi opuścił broń, co wykorzystali przeciwnicy i oberwał serią z uzi w słabsze, lewe ramię, czego się nie spodziewał. Krzyknął i upadł. Napastnicy podeszli i wyciągnęli z wozu Rudą i Grave’a. Jeden gangster zabrał pistolet Niememu.
— Wróciłeś... — oznajmił inny, trzymając za fraki Grave’a.
— Tylko przejazdem...
— Myślałeś, że cię nie poznamy? Zostawiłeś swoją rodzinę i gdzieś wyjechałeś bez słowa, a tego nie wybaczamy.
— Chciałem otworzyć naszą filię w Gorzowie, słowo... — urwał, bo dostał w twarz z kolby pistoletu.
— Łżesz jak pies. Nie mogłeś tego zrobić bez ustalenia tego z władzami. Poza tym, czemu wła śnie tam?
Grave nie odpowiedział, tylko wyciągnął szybko swój pistolet i strzelił wielkiemu osiłkowi w brzuch. Hałas wywołał z pobliskiej groty mantykorę. Potworny mutant o twarzy człowieka z grzywą i ciałem lwa, podlatujący na skrzydłach przerośniętego nietoperza, do tego z ogonem zakończonym trującymi strzałkami. Wywołał popłoch, szczególnie, gdy zaryczał.
— Ognia!
Gangsterzy zaczęli strzelać, a mantykora nie pozostawała im dłużna. Trujące kolce zatopiły się w ich ciałach, powodując niemal natychmiastowy paraliż i upadek. Po tym zaczęła spożywać pierwszego lepszego. Ruda zdążyła zabrać Niemego, który próbował uratować z bagażnika, co tylko było możliwe i wziął worek z pistoletami i drugi z jedzeniem i piciem. W wypadku takiego zagrożenia nie mogli sobie pozwolić na więcej. Tymczasem Grave wspiął się już na górę i strzelił do dwóch pozostałych przy życiu kierowców, czekając na idących już towarzyszy. Pomógł im wspiąć się po zboczu i spojrzał na mantykorę. Bardzo niebezpieczne stworzenie, jeszcze nie widział ich na żywo. Przeoczył wcześniej ich grotę. Nie mogli sobie wybrać lepszego miejsca na dachowanie.
— Wsiadamy — oznajmiła Ruda, po czym siadła za kierownicą pierwszego czarnego samochodu. Reszta również wsiadła i jechali dalej. Odjeżdżając, słyszeli jeszcze donośne, bolesne wycie mantykory, która uratowała im życie.
Przykra była utrata auta po Szefie i całkiem sporej ilości zapasów, ale cóż poradzić. To, co udało się uratować, starczy im spokojnie na dojazd do Łodzi.
— Jak się trzymasz? — spytała Niemego, widząc jego rękę — może w Łodzi jest jakiś szpital.
— Racja, wcześniej nie liczyłbym na to — zgodził się Grave — ale jeśli nie zdążymy, będzie musiał się pożegnać z ręką... Nawet, jeśli nie ma tam szpitala, to na pewno znajdzie się ktoś, kto będzie wiedział, co z ręką zrobić. Czas uciekał.