
Stary cmentarz w Farehill skrywał swoje tajemnice, jak to często ze starymi miejscami bywało. Monumentalne pierwsze wrażenie sprawiał ogromny stary dąb, może tak stary jak samo miasteczko Farehill. Zasadzony był w samym centrum i choć rada miasta wielokrotnie słyszała, że dąb zajmował tylko cenne miejsce na cmentarzu, drzewo było objęte ochroną jako pomnik przyrody. Wielu podziwiało jego wspaniałe, rozłożyste gałęzie powykręcane w wymyślne wzory, grę światła na intensywnie pomarszczonej, chropowatej korze, a także grube, omszałe korzenie, między którymi utworzyły się niewielkie dziuple. Niestety okazałe korzenie zaczęły wypychać z ziemi płyty chodnikowe i nagrobne, a kręte gałęzie opadały coraz bliżej ziemi pod swoim ciężarem, zatem coraz więcej mieszkańców domagało się usunięcia dębu z cmentarza, zanim wchłonie nagrobki. Ruszenie tak starego drzewa mogło też skończyć się szybszym zniszczeniem pomników, skoro jego korzenie zapewne wiły się pod całym terenem cmentarza, więc ta kwestia stanowiła niemały problem dla pobliskiej parafii oraz rady miasta. Nie powinna jednak stanowić żadnego problemu dla kogoś, kto znał się na magii, a taką osobą niewątpliwie był sędziwy czarodziej Mędrzec Anselm Griffin.
Przechadzał się cmentarzem w fioletowym jesiennym płaszczu sięgającym kolan, pod którym ubrany był w czarny golf i czarne spodnie od garnituru, a jego wypastowane mokasyny ozdobione srebrnymi klamrami deptały zeschłe liście. Na głowie miał czarny, spiczasty kapelusz z dość szerokim rondem. Część długich, siwych włosów związanych w kucyk opadała mu na twarz okalaną gęstą, kanciastą brodą z wąsami. Czarodziej poprawił okulary o złotych oprawkach, lecz te za chwilę i tak zsunęły mu się na koniec długiego nosa. Jego pomarszczona skóra o ciepłym odcieniu brązu była usiana wieloma starczymi plamkami. Stanął pod dębem i spojrzał na pobliski nagrobek, na którym stało kilka zniczy. Machnął ręką, a wkłady w zniczach same się odnowiły i zapłonęły.
– Dziś umrę, Odelio – rzekł spokojnym, głębokim głosem. – Czuję to w kościach, choć może tylko sobie to wmawiam, skoro wiem to z przepowiedni – uśmiechnął się melancholijnie. – Wreszcie cię zobaczę, ukochana. Zanim jednak będzie mi dane ponownie spojrzeć w twoje cudowne oczy, muszę jeszcze coś zrobić. Usłyszałem, że tuż przed śmiercią będę mógł ocalić komuś życie. To podobno niezmiernie ważne, a ja wciąż czekam na tego kogoś, mimo że czuję się coraz słabszy.
Obrócił się w stronę drzewa, patrząc na przyćmione promienie słońca przebijające się przez chmury i resztki liści, jakie zostały na gałęziach.
– Przybyłem również, by zachować to drzewo, które podziwiałaś za każdym razem, gdy odwiedzaliśmy tu Willow – dodał po chwili. – Drzewo nie domaga już ze swojej starości, choruje i umiera, ale wiem, ile dla ciebie znaczyło. Niebawem sam spocznę pod tym drzewem z tobą i naszą Willow.
Anselm sięgnął pod płaszcz i zza paska od spodni wyciągnął srebrną różdżkę z marmurowym uchwytem zakończonym przezroczystym, obłym kryształem. Wolną ręką dotknął pnia drzewa, po czym zamachnął się różdżką, a kryształ na jej końcu zajaśniał białym światłem, które rozlało się po sylwetce drzewa. Dąb zatrzeszczał – dziury w jego korze się zasklepiły, gałęzie zostały pozbawione pęknięć i podniosły się dumnie, a zapadnięte nagrobki przy jego korzeniach powoli wynurzyły się z ziemi. Zniknęły również zniszczenia płyt chodnikowych, powierzchnia cmentarza się wyrównała i uporządkowała.
Zadowolony, Anselm ogarnął wzrokiem grób swojej żony i przykucnął w pobliżu, zbierając siły. Zamknął oczy, czując, jak silne zaklęcie go osłabiło. Wiedział, że koniec był bliski, ale był na niego gotowy. Przeżył długie życie pełne radości i cierpienia, cieszył się z każdej osoby, której zdołał pomóc, i żałował każdego, kogo stracił. Pomyślał o swoich córkach – jedynie one były poza wszelkimi zdolnościami i talentem tak potężnego czarodzieja jak on. Spod powiek zaczęły mu płynąć ciepłe łzy.
– Taką miałem nadzieję, że jeszcze cię kiedyś zobaczę, moja droga Junie – westchnął cicho. – Chciałem cię osobiście przeprosić za wszystko, w czym ci zawiniłem. Będę na ciebie czekał do samego końca.
Nagle poczuł, że ziemia pod nim lekko drży i raptownie otworzył oczy. Wstał na równe nogi z niemałym trudem, a potem ujrzał nagrobek po przeciwnej stronie alejki. Spod jego płyty sączyło się światło, które przed chwilą obejmowało drzewo. Przerażony i zaintrygowany, Anselm podszedł ostrożnie w stronę grobu. Przełknął ślinę z niepewnością. Uniósł różdżkę i jednym ruchem zmusił płytę nagrobkową do zsunięcia się z grobu. Opadła z cichym tupnięciem na wilgotną ziemię, a Anselm stanął w świetle wydobywającym się ze środka.
W grobie leżała młoda kobieta, której ciało zdawało się powoli wynurzać ze światła, jakby jego członki były składane przez jego promienie. Miała porcelanową cerę, ciemnobrązowe włosy do ramion, i potworną ranę na czole. Była pochowana w czarnej sukience. Anselm przechylił się, by odczytać napis na jej nagrobku. KIM JI-U, 15.03.1967—30.11.1995.
Kobieta otworzyła oczy, przez które również na moment zaświeciło światło, a następnie ustało. Patrzyła na Anselma, lecz w jej oczach nie było życia. Nie poruszała się, leżała nieruchomo jak lalka.
Anselm nagle zrozumiał.
– To ty – odrzekł ochrypłym głosem pełnym strachu i ekscytacji. – To na ciebie miałem czekać.
Spojrzał tępo przed siebie, jakby uświadomił sobie coś jeszcze.
– Muszę działać jak najszybciej.
~*~
Pierwszym, co poczuła, był potworny ból. Chciała krzyczeć, lecz nie potrafiła. Nie miała czym. Czuła, jak jej ciałem wzdrygają niekontrolowane konwulsje, a z każdym kolejnym wstrząsem ból rozpala ją od nowa. Desperacko chciała się poruszyć, wyskoczyć, uciec – ale nie mogła. Nie wiedziała, kim jest, gdzie jest, ani co się z nią działo. Miała jedynie świadomość, że żyła, choć nie powinna. Próby przypomnienia sobie czegokolwiek kończyły się przeraźliwym bólem czaszki promieniującym od środka czoła. Ten ból był w pewien sposób znajomy, pomyślała, że powinien był jej coś mówić, zanim znów przeszyła ją kolejna fala agonii. Oczy mimowolnie jej się otworzyły, ale nic nie widziała. Mózg nie odbierał żadnego obrazu, a jej świadomość była jak spanikowany owad obijający się w szale o szczelnie zamknięte szklane naczynie, jakim teraz było dla niej jej ciało.
Nagle ból przeniósł swój ośrodek do jej klatki piersiowej i poczuła gwałtowne, nierówne uderzenia serca. Każde sprawiało coraz więcej bólu, jak gdyby serce chciało wyrwać jej się z piersi. Uderzenia serca dudniły w jej uszach głośniej i głośniej, aż w końcu kolejna fala wstrząsnęła jej ciałem i poczuła resztę zmysłów uderzających ją jednocześnie, jak gdyby wynurzyła się gwałtownie z lodowatej wody. Zaczęła słyszeć, widzieć i czuć, wciągając łapczywie powietrze do płuc i oddychając głośno.
Leżała na czymś twardym i zimnym, sztywna i niezdolna do ruchu, jakby już zapomniała, jak panować nad ciałem. Nad sobą widziała plamy ciemnego, nocnego nieba spomiędzy gałęzi drzew i pożółkłych liści. Czuła zapach mokrej ziemi i mroźnego powietrza. Jej oddech stopniowo się uspokajał, ból ustawał. Nie miała poczucia czasu. Nie wiedziała, jak długo jeszcze leżała w ten sposób, zanim wreszcie spróbowała się podnieść. Ciało odmawiało posłuszeństwa, ale czuła, że musi je przezwyciężyć. Z trudem dźwignęła się na rozdygotanych rękach i podniosła się do siadu. Tak się skupiła na tej czynności, że nie była zdolna jednocześnie mrugać powiekami, co ją irytowało. Im bardziej musiała się wysilić, tym bardziej wybałuszała tylko oczy zaczynające łzawić. Noc była cicha, lecz dźwięki otoczenia stanowiły nieznośny szum, z którym również musiała się oswoić. Zachwiała się i podparła się rękami, z których na chwilę spuściła czujność.
Rozejrzała się dookoła, choć ruchy jej głowy także były ograniczone. Była na jakimś starym cmentarzu i siedziała w grobie, co z jakiegoś powodu wydało jej się bardzo logiczne, ale dlaczego widzi i czuje to wszystko? Wiedziała, że to się nie zgadzało, ale… dlaczego? Ból głowy napierał na nią jak irytujący komar, więc postanowiła znów skupić się na ruchu. Musi stąd wyjść, może jeszcze na kogoś czeka? Tak, zdawało jej się, że ktoś miał ją odebrać. Czekała na kogoś… czyżby zasnęła? Jak długo właściwie czekała? Nie, nie, musi skoncentrować się na wstaniu, inaczej ten ból ją wykończy.
Przysunęła do siebie lekko zgięte nogi, obserwując je z fascynacją i troską. Czuła się tak, jakby miała się zaraz cała połamać, jeśli zrobi choć jeden niewłaściwy ruch. Poruszyła lekko palcami u stóp, zadowolona, że zdołała to zrobić, jednocześnie ruszając innymi mięśniami nóg. Przycisnęła stopy i dłonie do ziemi. Zebrała w sobie siły, czując, że to może być trudniejsze, niż zakładała. Chciała zastanowić się, skąd właściwie wiedziała, co miała robić, ale szybko się powstrzymała, obawiając się kolejnej fali bólu. Najpierw musi wstać. Całą swoją wolę przekierowała w chęć podniesienia się z miejsca i w końcu po kilku próbach dźwignęła się na rękach, a następnie na nogach. Stała, ledwo utrzymując równowagę. Spojrzała pod nogi – musiała jeszcze pokonać przeszkodę w postaci krawędzi grobu, zanim z niego wyjdzie. Wyjdzie z niego, i co dalej? Nieważne, musi podejmować decyzje na bieżąco.
Uniosła stopę, odruchowo rozchylając ręce na boki. Pochwaliła się w duchu, że na to wpadła, bo tak było znacznie łatwiej. Postawiła stopę na płycie chodnikowej, gwałtownie przechylając się do przodu i machając rękami. W końcu odzyskała równowagę i przeniosła na chodnik drugą stopę. Wyprostowała się, czując, że jej ciało stawało się już pewniejsze.
Stała prosto w alejce, czując wilgotny, omszały beton pod stopami, uznając to za cudowne odczucie. Z jakiegoś powodu była coraz weselsza, a bicie serca sprawiało jej nawet przyjemność. Odetchnęła głęboko, czując wspaniałe powietrze w płucach, przyjemne uczucie całego ciała, tak wdzięcznego za to, że po prostu w nim była. Odzyskała zdolność mrugania powiekami, spod których wypadło parę łez, błogiego ciepłego płynu dającego ulgę. Jedna łza zleciała po jej policzku wprost do kącika ust, a ona odczuła pokusę złapania jej końcem języka. Była słona, co uznała za znajomą sensację. Czy ona często łykała łzy? Znów straciła poczucie czasu, tylko napawając się wszystkimi zmysłami i własnym ciałem w melancholijnej zadumie.
Nagle usłyszała wysoki głosik.
– Cześć, koleżanko! Słuchaj, doszło do bardzo dziwnej sytuacji, a ja wszystko ci wytłumaczę, ale najpierw–
Przerwała mu donośnym wrzaskiem, po czym ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że potrafiła krzyczeć i że pierwszy raz od dawna usłyszała swój własny głos.
Tuż przed nią pojawiło się małe stworzonko przypominające szarą świnkę z małymi czarnymi oczkami, różowym ryjkiem i zielonymi skrzydłami przypominającymi liście. To ono przed chwilą przemówiło, choć nie poruszało wargami.
– Spokojnie!... Ech, wyglądam aż tak źle? – spytało z lekkim wyrzutem.
Spojrzała tylko na niego z przerażeniem, uznając, że czegoś takiego na pewno nigdy nie widziała.
– Wszystko, co teraz powiem, zabrzmi dziwnie, ale to prawda. Umarłaś, Kim Ji-u, ale mój mistrz przywrócił cię do życia.
– Kim Ji-u… – powtórzyła bezwiednie, czując, że to brzmiało bardziej niż znajomo i że znów traciła zdolność poruszania powiekami.
– Nazywam się Viridis, jestem chowańcem wielkiego czarodzieja Anselma Griffina! – oznajmiło entuzjastycznie stworzonko, lecz Ji-u zdawała się wciąż analizować swoje imię i nazwisko. – Och, nie pamiętasz nawet, kim jesteś, prawda? Mistrz ostrzegał, że tak może się stać… wtedy miałem pokazać ci to!
Rozległ się cichy trzask i w powietrzu obok Viridisa zawisło małe lusterko z rączką w drewnianej oprawie.
– Śmiało, chwyć je! – zachęcił Viridis, trzepocząc radośnie skrzydełkami.
Ji-u wyciągnęła niepewnie rękę ku lusterku, złapała je i przyciągnęła do siebie. Ujrzała bladą twarz, ciemne oczy o migdałowym kształcie, kształtny nos o niskim mostku i pełne, bladoróżowe usta. Przypatrywała się sobie z prawdziwą fascynacją, a potem okropny ból złapał ją za głowę tak, że znów krzyknęła.
Na powierzchnię jej świadomości wynurzyła się kolejna fala doznań – Kim Ji-u, jej imię i nazwisko, Cho Min-ji, jej matka, a później gorący piasek na tropikalnej plaży, lazurowy ocean i palmy kokosowe, a potem… Ostry ból rozpalił jej czoło. Przez chwilę dochodziła do siebie, zaciskając powieki i oblewając się zimnym potem. Dzwoniło jej w uszach.
– Już dobrze, już dobrze! – Viridis piszczał jej nad głową, wachlując desperacko skrzydełkami, by ocucić ją z transu. – Biedactwo, pewnie to dla ciebie szok!
– Ja nie powinnam żyć – oznajmiła Ji-u z przejęciem, otwierając oczy i oddychając głęboko. – Umarłam… Umarłam, tak? To dlatego obudziłam się w…
Poczuła silne młodości, patrząc na nagrobek. Obok leżała odsunięta płyta z jakimś napisem. Obróciła się w stronę grobu i zamarła, gdy zobaczyła na nim własne imię i nazwisko. Krzyknęła, upuszczając lusterko na chodnik. Rozbiło się, a jego kawałki odprysnęły pod jej bose stopy.
KIM JI-U, 15.03.1967—30.11.1995.
Serce obijało jej się o żebra, w płucach zaczęło brakować tlenu. Zimne poty oblały jej ciało, zakołysała się lekko, po czym pochyliła się w krzaki koło nagrobka i zwymiotowała między liście. Poczuła nieznaczną ulgę oraz palący ból w stopach. Nastąpiła na odłamki lustra, raniąc się do krwi. Odgarnęła sklejone potem i wymiocinami włosy, patrząc na Viridisa w panice.
– Kim Ji-u, pozwól mi wyjaśnić… nie żyłaś tylko jakiś czas, mój mistrz przywrócił cię do życia – odrzekł spokojnie, a następnie machnął liściastym skrzydełkiem i na stopach Ji-u pojawiły się bandaże, a lusterko z powrotem się scaliło.
Bandaże miały widać jakieś dodatkowe właściwości, bo ból w stopach ustał, jak gdyby nic się nie wydarzyło, i jedynym dowodem na skaleczenie pozostały ślady krwi na ziemi.
– Co pamiętasz jako ostatnie? – spytał Viridis łagodnie.
– Plażę… – odrzekła jak w majaku. – Byłam na… urlopie.
Viridis skinął głową.
– Zapewne to właśnie widziałaś jako ostatnie. Leżałaś na plaży pod palmą kokosową.
Ji-u przytaknęła powoli, a przed oczami stanął jej obrazek jak z wakacyjnej pocztówki. Kolejne, co pamiętała, to ostry ból.
– Kim Ji-u, zginęłaś, uderzona w głowę przez kokos, który spadł z tej palmy – wygłosił Viridis poważnie, a Ji-u oniemiała.
Chciała zaprzeczyć, ale wszystko by się zgadzało – czyste, lazurowe niebo, a potem przeraźliwy ból i ciemność. Miała jednak wrażenie, że było coś jeszcze, czego nie potrafiła sobie przypomnieć.
– Nie martw się, Kim Ji-u! – zawołał entuzjastycznie Viridis. – Twoje życie nie było kolorowe, ale teraz zaczynasz wszystko od nowa. Koniec cierpień, koniec rozterek! Mistrz zadbał o wszystko, tylko chodź ze mną. Zaprowadzę cię w wyznaczone miejsce, gdzie wszystko ci wyjaśni!
Gotów był odlecieć, ale Ji-u nie ruszyła się z miejsca. Miała tak po prostu za nim pójść? Dlaczego ten cały mistrz nie mógł wyjaśnić jej wszystkiego tutaj? Sama nie wiedziała, czy to się działo naprawdę. Może wcale nie umarła, tylko śni?...
– Kim Ji-u – rozległ się piskliwy głos Viridisa – musimy iść. Zabiorę cię do Osobliwego Domu, przebierzesz się i usłyszysz wyjaśnienia mistrza. Potem możesz mi zadawać kolejne pytania.
Spojrzała na niego półprzytomnie.
– Przebiorę się? Czy to jakaś ceremonia? – prychnęła w niedowierzaniu.
Viridis spojrzał na jej włosy brudne od ziemi i wymiocin.
– Jestem dobry w metamorfozach, możesz mi zaufać – odrzekł, jak gdyby nigdy nic.
Ji-u nie mogła pojąć, jak mógł w takiej chwili troszczyć się o jej wygląd, lecz nie zdążyła zaprotestować, bo Viridis nagle obrócił się żwawo wokół własnej osi i zamigotał, co sprawiło, że poczuła, jakby jej ciało stawało się zaledwie obłokiem.
W następnej chwili stała przed dwupiętrowym domem pokrytym w większości drewnianym gontem o ciemnobrązowym odcieniu. Jedynie dolna część budynku po lewej jaśniała białym tynkiem ozdobionym cienkimi, drewnianymi kolumienkami. Wejście do domu wyglądało jak przyklejone do reszty pod kątem, a prowadziły do niego kamienne schodki i czarne, zaokrąglone u góry drzwi z kołatką w kształcie lisiego łba. Nad nimi znajdowała się lampa przypominająca z wyglądu świetlika, którego odwłok jarzył się przyćmionym, żółtawym światłem, a jeszcze wyżej widniało okrągłe okienko z witrażem przedstawiającym czarnego motyla na fiołkowym tle. Spiczasty dach pokrywała drobna, ciemnobrązowa dachówka, natomiast cały dom gdzieniegdzie porastał gęsty bluszcz.
Ji-u objęła się rękami, dopiero teraz zdając sobie sprawę z chłodu panującego tej nocy i czując zimno w bosych stopach.
– Co to za miejsce? – spytała oniemiała, choć domyślała się, że to właśnie był Dom Osobliwy, który mógł należeć do wspomnianego mistrza.
– To twój nowy dom! – ogłosił beztrosko Viridis. – Mistrz przeniósł go do Mightwood! To odosobnione miasteczko czarodziejów, którzy i tak spędzają większość czasu w Draíocht. Będziesz tu bezpieczna!
W głowie Ji-u kłębiło się jeszcze więcej pytań, które pragnęła zadać, lecz nagle wzdrygnęła się pod wpływem czegoś miękkiego i puszystego, co właśnie otarło się o jej nogę. Spojrzała w dół i ujrzała czarnego kota wpatrującego się w nią jasnożółtymi oczami z zaintrygowaniem. Pod łebkiem miał przewiązaną czerwoną kokardkę, pod którą wisiał okrągły dzwoneczek.
– A to jest Saturn, kot mistrza – wyjaśnił pospiesznie Viridis. – Już cię zna, prowadzi nas do środka.
To powiedziawszy, odleciał w stronę drzwi wejściowych, a Saturn przecisnął się przez furtkę i popędził za nim. Bezradna, Ji-u ruszyła przed siebie, by następnie za namową Viridisa otworzyć drzwi i wejść do środka.
Bez słowa przeszła po kamiennej posadzce ganku wprost do przedpokoju wyłożonego drewnianą boazerią. Na wprost znajdowały się schody, a po lewej i prawej stronie drewniane łuki drzwiowe prowadzące kolejno do kuchni i salonu. Wnętrze wydawało się na pierwszy rzut oka raczej przytulne, ale Ji-u nie była w nastroju do zwiedzania. Nasłuchiwała, ale miała wrażenie, że poza nimi nikogo więcej tu nie było.
– Lubisz raczej klasykę, prawda? – spytał nagle Viridis, a Ji-u zorientowała się, że przypatrywał jej się z każdej strony. – Przydałaby się też nowa fryzura, zawsze marzyłaś o długich, gęstych włosach. Da się załatwić!
– O czym ty… potrafisz czytać w myślach? – przeraziła się.
– Magiczne metamorfozy to moja specjalność! – oznajmił dumnie Viridis, po czym okrążył ją kilka razy tak szybko, że przed oczami migała jej tylko zielona poświata jego skrzydełek.
Czuła, że jej ciało się zmieniało – skóra głowy zaczęła ją delikatnie łaskotać, paznokcie ją zaswędziały, a jej czarna sukienka pokryła się światłem podobnym do poświaty Viridisa. Przestraszyła się, że zaraz stanie się zupełnie naga, lecz sukienka po prostu zmieniła się w elegancki, szafirowy płaszcz zapinany na guziki u góry. Prosty dół sięgał do połowy jej łydki, kołnierzyk i mankiety rękawów zaś były w nieco ciemniejszym odcieniu niż reszta. Ji-u spojrzała w dół, czując mrowienie w stopach – jej nogi odziane były teraz w czarne kozaki na wysokim obcasie. Wyciągnęła przed siebie palce u dłoni, na których pojawiły się długie, białe, akrylowe paznokcie oraz pierścień z przezroczystym kryształem na środkowym palcu prawej dłoni.
– Gotowe! – zawołał Viridis, po czym znów wyczarował przed nią lustro.
Ji-u ujrzała swoje odbicie – jej cera wyglądała teraz o wiele lepiej, była delikatnie zaróżowiona i nieco odświeżona, jakby wypoczęła. Włosy na głowie rzeczywiście jej zgęstniały i urosły nieco za pas. Były nieco pofalowane i częściowo spięte do tyłu elegancką, czarną kokardą, a jej czoło okalała wycieniowana grzywka z przedziałkiem na środku. Na tle jej ciemnych włosów w odsłoniętych uszach widniały subtelne, srebrne kolczyki ze zwisającą gwiazdką.
– No i co, zadowolona? – zagadnął Viridis, wyraźnie wyczekując pochwały.
– Muszę przyznać, trafiłeś w mój gust – odpowiedziała wreszcie Ji-u, wciąż oglądając zmiany.
– Udajmy się więc do kuchni – polecił.
Przeszli do przytulnego pomieszczenia po lewej, gdzie ściany pokrywała rudobrązowa cegła, a podłoga została wyłożona pomarańczowymi płytkami. Blaty kuchenne oraz zabudowa lodówki były w ciepłym odcieniu brązu, natomiast szafki pomalowano na ciemnozielono. Na podłodze pod szerokim zlewem rozpościerał się wzorzysty, czerwono-niebieski dywanik z frędzlami, półki kuchenne były wyłożone mnóstwem naczyń, pojemników na jedzenie i przeróżnych pudełek. Pośrodku kuchni stał mały, okrągły stolik z blatem z czarnego marmuru, wokół którego ustawione były cztery drewniane krzesła. Pod oknem w drugim końcu pomieszczenia mieściło się zabudowane siedzisko obite żółtym materiałem, a tuż po prawej znajdowały się wbudowane w ścianę drewniane półki na książki. Nic nie wskazywało na to, by był to dom jakiegoś czarodzieja.
– Dotknij półki na książki po prawej, a ukażą ci się drzwi! – podpowiedział ochoczo Viridis.
Ji-u spojrzała na niego z zawahaniem, lecz w następnej chwili odruchowo wstrzymała oddech i ostrożnie dotknęła wskazanej książki. Półka zadrżała i obróciła się, ukazując przejście do ukrytego pomieszczenia.
Odsłonięty pokój nie był duży – jego ściany pokrywała ta sama cegła co w kuchni, jednak podłoga była kamienna. Niedaleko drzwi znajdował się drewniany stojak, na którym leżała rozpostarta księga z pożółkłymi kartami, a obok niego stała wysoka, przeszklona szafka zawierająca podniszczone księgi i opatrzone etykietami rozmaite flakoniki i buteleczki wypełnione kolorowymi płynami. W rogu pomieszczenia stał okrągły, drewniany stolik z wzorzystym blatem, tuż przy drzwiach – regał wypełniony książkami. Ze zdobionych, pozłacanych karniszy zwisały ciężkie, czarne zasłony z szykownymi udrapowaniami.
– Gdzie mistrz? – spytała Ji-u, czując coraz większe zdezorientowanie.
– Wiadomość, którą chciał ci przekazać, jest zaklęta w tej księdze i przeznaczona wyłącznie dla ciebie. Sam ją tam utrwaliłem! – odrzekł Viridis, wskazując łebkiem otwartą księgę.
Ji-u westchnęła w napięciu i weszła w głąb pomieszczenia, jeszcze raz dokładnie je oglądając. Spostrzegła, że za przeszkloną szafką znajdowała się jeszcze klapa w podłodze i przez moment przestraszyła się, że ktoś może ją tam zepchnąć, lecz wtedy z księgi zaczęło sączyć się tajemnicze światło, które zdawało się wylewać z jej wnętrza wprost do pokoju.
Ji-u obróciła się i obraz przed nią zamigotał, ukazując półprzezroczystą sylwetkę starszego mężczyzny z długą, pofalowaną siwą brodą i włosami, ubranego w fioletowy płaszcz oraz czarny, spiczasty kapelusz z rondem.