Odtrutka na szczury - Księżniczka wśród skorpionów

Gdy w wysokich zaroślach trafiam na gniazdo rudzików i mogę patrzeć, jak turkusowe skorupki pękają pod naporem nieporadnych dzióbków i nieopierzonych skrzydełek, gdy brodzę przez łąkę koniczyny albo kłując się w palec stalówką, próbując napisać słowo „maivoië” („wielka tęsknota”) jednym znakiem – jestem sobą.

Gdy Żabie Oczko uczy mnie przycinania kolorowych szklanych płytek – jestem jej czeladniczką.

W wypełnionych zapachem inkaustu salach wykładowych – studentką. Przy królu i królowej jestem ich poddaną, księżniczką, czasami córką.

Przy Anemonie, Oleandrze i Konwalii – małą siostrzyczką, nawet jeśli czasem oznacza to bycie pośmiewiskiem albo popychadłem.

Ale przy stojącej na mojej drodze barczystej, zakapturzonej postaci wiedziałam, że reprezentuję wszystkich wolnych, cywilizowanych elfów. Że nie bronię swojej dumy, a honoru całego naszego narodu. I że nie mogę zlekceważyć tego protekcjonalnego tonu, jakiego wobec mnie użyto. Nawet jeśli chodziło tylko o nazwanie mnie myszką.

– Mam na imię Kruszyna – odparłam z godnością.

 Patrzyłam na Szakłaka, szczurzego księcia krwi, najstarszego z synów Tojada Mordownika, i czułam, że zaglądam w oczy samej śmierci. Szakłak był naprawdę rosłym mężczyzną. I zdążył podejść zdecydowanie zbyt blisko. Zadzieranie głowy tak wysoko aż boli, zwłaszcza gdy ma się szwy na gardle. Próbowałam przemówić stanowczo, ale bez niechęci. Wolałam również nie zakładać jego złej woli, nawet jeśli zagradzający mi przejście szczur uśmiechający się spod kaptura wyglądał jak ucieleśnienie niecnych intencji. Powiedziałam, jak się nazywam, na wszelki wypadek. Ostatecznie nas, dzieci Króla Ligustra II, szambelan nie przedstawiał.

Szakłak zsunął kaptur i przez chwilę przypatrywał mi się z jakby rozbawionym zaciekawieniem.

– Wiem, myszko – odpowiedział.

„Wiem, ale ignoruję”?

Zerknęłam dyskretnie najpierw w prawo, potem w lewo. Dotąd ceniłam, że zamkowe straże nie chodzą za mną krok w krok i że na każdym zakręcie nie wpadam na zbrojnych z pikami, a ci, którzy pilnują porządku, czynią to z poszanowaniem naszej prywatności i z odpowiedniego dystansu. Teraz żałowałam, że nie dostrzegam ani jednego elfiego wartownika. Staliśmy kilkanaście metrów od rotundy, jednopiętrowej ceglastej budowli przykrytej niemal płaskim cynowym dachem. W wąskich okienkach na parterze pobłyskiwały światła. Czy jeśli zawołam odpowiednio głośno, ktoś usłyszy mój krzyk? Pochodnie zapalone o tej porze mogły oznaczać, że strażnicy urządzili sobie własną, dużo radośniejszą wieczerzę. I czy na pewno nadal mieszkali tam właśnie oni? Musiałam rozegrać naszą rozmowę możliwie bezpiecznie, ale bez niedopuszczalnych ustępstw. A przede wszystkim nie zdradzić się drżeniem głosu.

– I nalegam, by tak się do mnie zwracać – dodałam na wszelki wypadek szybko i bezosobowo.

– Się pomyśli.

Sprytnie, pomyślałam z lekkim, bo przecież niechętnym podziwem. Powinnam już była zdać sobie sprawę, że w obecności Szakłaka muszę pilnować się jeszcze bardziej. Nie mogłam walczyć z nim teraz o przewagę. Na elfim dworze przynajmniej teoretycznie miałam ją ja. Na brukowanej alejce – niekoniecznie. Jeśli jednak to nasz gość, nie pora na strojenie minek i tupanie nogą. W takim momencie należało okazać, że próbuję mu zaufać. Że jestem gotowa traktować go z szacunkiem nie mniejszym niż ten, którego sama się domagam. Chociaż płynęliśmy po wzburzonych wodach najeżonych zdradliwymi skałami, musiałam na chwilę puścić ster i przekazać go w jego ręce:

– A jak ja mam mówić do waszmości? – spytałam.

– Hm…

Potarł dłonią podbródek. Starałam się nie zakładać, że był to gest pełen ostentacji czy że miał mi przypomnieć o jego pazurach.

– Może „panie mężu”?– spytał Szakłak niby od niechcenia, uśmiechając się szeroko. Jego zęby były trójkątne. I zajmowały chyba kilka rzędów. Tak wyglądała paszcza rekina albo piranii, jeśli wierzyć ilustracjom ze starego bestiariusza. Przez chwilę nie mogłam oderwać od nich wzroku.

Trybiki w mojej głowie pracowały jak niesławny zegar Kumaka z ratuszowej wieży – topornie. Musiałam przestać patrzeć na usta Szakłaka, by zrozumieć, co powiedział.

– Słucham?

– „Panie mężu”. Ale „słucham” też ładnie.

Widać jego elficki nie był wiele lepszy od mojego szczurzego, pomyślałam. Takie wyjaśnienie przyjęłam z wdzięczną łatwowiernością. „Mąż” to przecież również archaizm. Gdy Cykas chciał, by jego przemowa brzmiała wyjątkowo uroczyście, wszystkie armie liczyły „setki mężów”. „Mężów”, nie „mężczyzn” albo po prostu „elfów”. „Panie” było wyrazem szacunku, ale z tego powodu również najzwyczajniejszym zwrotem grzecznościowym. A czasem nawet mało grzecznościowym. „Panie, gdzie z tą słoniną?!”, wołała Kokoryczka na targu do syna rzeźnika, „Ja płaciłam za udziec barani, jestem elfką, nie sikorką!”. Czego więc chciał Szakłak? Abym zwracała się do niego „proszę pana”, jak to mieli w zwyczaju kupcy z Dzielnicy Cynamonowej? Brzmiało to nieco inaczej. I wychodziło na to, że sens słowa „pan” pada dwa razy. Zawsze uważałam, że poznawanie językowych niuansów może być wielką pomocą. Ale teraz moje zainteresowania lingwistyczne wychodziły mi bokiem. Słabo zna elficki, tłumaczyłam sobie, więc użył dwóch słów w identycznym znaczeniu, tyle że jedno było starsze. Ot, pleonazm. Pleonazm i archaizm. Pleonazm i archaizm, powtórzyłam w myślach jak obronne zaklęcie.

Szakłak przyglądał się mojej twarzy z narastającym zaciekawieniem, ale chyba i lekkim niezadowoleniem. Pewnie miałam na niej wypisane „pleonazm i archaizm”. A potem się oblizał. I pleonazm z archaizmem poszły sobie głęboko do słownika. Zrobił krok naprzód. Bardzo starałam się nie cofnąć do tyłu.

Chwileczkę.

Przecież nie mogłam cofnąć się do tyłu. „Cofnąć się do tyłu” to właśnie pleonazm, czyż nie?  „Czyż nie”? „Czyż nie” było w zasadzie lekkim archaizmem… Weź się w garść, pomyślałam. Jesteś elfią księżniczką elfiego królestwa i co jak co, ale po elficku jeszcze rozumiesz!

– Nie rozumiem.

Skapitalizowałam natychmiast, gdy tylko Szakłak zrobił kolejny krok w moją stronę. Ale może trzeba zawalczyć, by była to kapitulacja na moich warunkach...

 – To znaczy… – próbowałam wybrnąć i motałam się jeszcze bardziej. – …nie do końca wiem, co waszmość ma na myśli. W sensie…

– Może więc „Serce mojego serca”? – zaproponował łaskawie.

– To żart?

– Wydawało mi się, że raczej formuła ślubna, ale może nie wiem czegoś o waszym szlachetnym elfim języku, waćpanno.

Miałam do wyboru paść martwym trupem (pleonazm, a nawet dwa) na tę brukowaną alejkę albo dać do zrozumienia, co o tym wszystkim myślę.

– Powtórzę pytanie. Czy to był żart?

– Propozycja. Póki co, dość luźna.

– Żebym… tak mówiła?

Szakłak uśmiechnął się półgębkiem. Tyle dobrego, że nie musiałam oglądać jego zębisk.

– Posłuchajcie waszmość uważnie – wyszeptałam. „Waszmość” też było archaizmem i nie funkcjonowało poza językiem dworskim. Przy rozmowie z Piołunem obiecałam sobie, że nie będę używać tego zwrotu. Teraz jednak musiałam się jakoś bronić. – Nie wolno mówić tak bez powodu. Nie wolno rzucać słów na wiatr, bo jedne Niebiosa wiedzą, jaka burza z nich wyrośnie. My, elfowi przywiązujemy do słów dużą wagę…

– My też – powiedział Szakłak, nachylając się nade mną. – I dlatego nie rzucamy swoimi imionami na lewo i prawo. Rozumiemy się, myszko?

Chciał mnie minąć. Albo staranować, gdybym nie uskoczyła mu z drogi. Czułam, że nie tak powinna wyglądać rozmowa wolnego elfa z… z kimkolwiek, kogo chce szanować i przez kogo pragnie być szanowany. Pokpiłam sprawę.

– Zaczekaj – rzuciłam. – Zaczekaj, proszę.

Dla Oleandra i Konwalii takie „proszę” pewnie oznaczałoby kapitulację bezwarunkową. Anemon od razu zaproponowałby mi wypicie cykuty. Mogłam liczyć, że nie brzmiało zbyt błagalnie czy nachalnie, ale nawet jeśli, nie to było w tym momencie najważniejsze. Nie obchodziło mnie, że ten szczur właśnie próbował zastraszyć naiwną elfią dzierlatkę, jaką pewnie byłam w jego oczach. Dyplomacja jest narzędziem, które służy osiąganiu konkretnych celów, a budowanie wizerunku nieugiętej i nieustraszonej nie było jednak najistotniejszym z nich.

– O. – Przystanął. Nie odwrócił się, ale zerknął na mnie przez ramię. – Masz mi jeszcze coś do powiedzenia?

– Dziękuję.

Zmrużył oczy. Tyle zyskałam, że znów stał naprzeciwko mnie, twarzą w twarz, i mogliśmy rozmawiać jak równy z równym. Przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce różnica gabarytów była jednak przytłaczająca. Musiałby chyba przyklęknąć, żeby nasze oczy znalazły się na tym samym poziomie.

I przyklęknął.

– Za co? – spytał dziwnie cicho.

– Za ratunek. Za pomoc z tym wilczurem… wilkiem… czy co to było…

– Piołunem? – Zaśmiał się, znów odsłaniając zęby. – O to chodziło? – W tym dudniącym glosie zabrzmiało coś przypominającego ulgę. Sądził, że poruszę inny temat? Że wiem coś, czego wiedzieć nie powinnam? Obawiałam się, że raczej powinnam wiedzieć znacznie więcej, niż wiem. A przecież nie mogłam zmusić go do mówienia. – To byłaby straszna dyplomatyczna gafa, co? – powiedział, przechylając głowę w bok. – Gdyby na dobry początek współpracy z elfami Piołun pożarł cię żywcem?

– Ten wilk też nazywa się Piołun? – spytałam, siląc się na spokój.

Szakłak pokręcił głową, a jego zaciśnięte wargi ułożyły się w lekki uśmiech. Myślałam, że chce zwyczajnie zaprzeczyć, ale dłonie też miał zaciśnięte.

– Nie pogrywaj sobie – warknął nagle, wychylając się w moją stronę. Te wielkie, pazurzaste łapy spadły na moje ramiona – może chroniąc mnie przed upadkiem w tył, ale i uniemożliwiając mi ucieczkę. – Chcesz mi wmówić, że nic ci nie powiedzieli? – Był tak blisko, że kilka kosmyków jego włosów dotykało mojego czoła. Jeśli tu zaraz zginę, pomyślałam, nawet nie będę wiedziała, za co. – Naprawdę? – Odsunął twarz, choć nie dość daleko, by mnie uspokoić. Nie wiem, co wyczytał z moich oczu. Ból, gniew, upokorzenie, strach? – Biedactwo – skwitował z udawanym politowaniem. Jak bardzo w tym momencie przypominał elfa. Pięknego, okrutnego, przekonanego o swojej wyższości. Za często widziałam takie twarze wokół, by robiły na mnie większe wrażenie, ale uderzyło mnie to, że gdyby ta ciemna skóra i czerwone oczy były jedynie grą światła i cienia, mogłabym przysiąc, że rozmawiam z Oleandrem albo Anemonem. – Skoro tak…

– …to może ty mi powiesz, książę?

– Ja? – parsknął, ni to zaskoczony, ni zdegustowany, i chyba jednak odrobinę rozbawiony.

– Ty nie masz mi nic do powiedzenia? – zapytałam ze stanowczością, która zaskoczyła nawet mnie samą. To ledwie było pytanie, nie rozkaz.

– A, racja. – Szakłak znów uśmiechnął się po swojemu. Bardzo szeroko i bardzo zębato. – Dzięki za chusteczkę.

I wstał.

Byłam pewna, że tym razem odejdzie na dobre. Dostał w końcu to, czego chciał. Zdołał mnie upokorzyć. A wcześniej wybadać i odkryć, że nie wiem, co się wokół mnie dzieje. Doprawdy imponujące zwycięstwo! Pomyślałam, że teraz rozumiem, za co elfowie tak nienawidzą szczurów. A przecież gdyby chwast nienawiści wyrastał z takich jałowych rozmów, już dużo wcześniej musiałabym znienawidzić własne plemię.

– Piołun był tamtym wilkiem, dobrze zrozumiałam? Umie się przemieniać? Jakim cudem, skoro magia zniknęła? Czemu mnie zaatakował?

Wyrzucałam z siebie kolejne pytania, jakbym chciała pozbyć się z serca i ramion ogromnego balastu. I jakbym próbowała odciąć Szakłakowi drogę. Naprawdę liczyłam, że przywalony nimi nie odejdzie tak lekkim krokiem? A może jednak strząśnie je z siebie jak liście przygnane przez letnią burzę?

– Strasznie dużo masz tych pytań, myszko – odparł, znów przechylając głowę. Byłam chyba dość ciekawym okazem insekta, a on nie mógł się zdecydować, czy obejść mnie szerokim łukiem, czy rozgnieść na podeszwie. – Nie jesteś zmęczona?

– Chcę wiedzieć.

– Hm… No dobrze. – Znów przyklęknął, a nasze oczy się spotkały. Nie śmiałam zgadywać, czemu zawdzięczałam tę nieoczekiwaną zgodę. Może ucieszyło go, że nie kłócę się o sposób, w jaki do mnie mówi? – Najważniejsze, co musisz wiedzieć... Hm… Magia odeszła. Na niebie nie ma księżyca. Czyli nic ci nie grozi.

– To znaczy?

– Fakt, że zostałaś ugryziona, nie pociągnie za sobą żadnych kłopotliwych następstw – wyjaśnił cierpliwie.

– Więc on jest wilkołakiem? – spytałam. – Twój brat Piołun?

– Piołun nie. – Szakłak szczerzył zębiska coraz bardziej rozbawiony. – Ty owszem.

– N-nie…

– Tak, myszko. Wilkołakiem trzeba się stać. Piołun nie potrzebuje magii, pełni księżyca ani niczego podobnego. On się taki urodził. Ty natomiast możesz spać spokojnie. W każdą bezksiężycową noc. Czyli już zawsze.

A więc księżyc nie wróci? Po tym, co usłyszałam, powinnam wnioskować, że to dla mnie nawet lepiej. Ale czy naprawdę będziemy mogli żyć dłużej w świecie bez słońca i księżyca? Mówiąc, że nic mi nie grozi, Szakłak myślał o prawdziwym bezpieczeństwie? Czy tylko o tym, że moja przyszła śmierć z zimna i głodu nie będzie się różniła od losu wszystkich innych zagłodzonych, przemarzniętych istot pod tym szarym, milczącym niebem?

– A Piołun…

– Może się tak zmieniać, kiedy chce. Czasem robi to nie do końca świadomie. Ostatnie tygodnie były dla nas wszystkich nieco stresujące.

Ciekawe określenie decydującej bitwy i końca świata. Ledwo wierzyłam w to, co słyszę, a ten niefrasobliwy ton przy głosie głębokim jak czeluści podziemnego świata sprawiał, że słowa Szakłaka docierały do mnie jak przez mgłę.

– Nie wygląda na wilka – wypaliłam.

– Spodziewałaś się, że przyjdzie na wieczerzę, machając szarym ogonem? Te jego przemiany są dość skokowe. I zdecydowanie nie mieliśmy ochoty na jeszcze większe zamieszanie.

– Zaatakował mnie wtedy…

– Zupełnym przypadkiem.

– A wyście mnie obronili, tak, książę?

– Powiedzmy, że doprowadziliśmy go do porządku. – „Doprowadziliśmy”? My? Znowu wpadłam we własne sidła. Nie byłam pewna, czy mówi o większym gronie osób, czy przedrzeźnia moją manierę zwracania się do niego w pluralis maiestatis, zaszczytnej liczbie mnogiej, której użyłam, bo nie miałam lepszego pomysłu, jak do niego mówić. Poruszyłam jednak trochę inną kwestię.

– Wy też wyglądacie inaczej…

– A, zauważyłaś?

– Trudno przeoczyć coś takiego. – Uśmiechnęłam się niewyraźnie. Może gdzieś na dnie serca żałowałam, że Szakłak nie okazał się centaurem z czytanej dawno baśni.

– Uznaliśmy, że lepiej iść w formie półprzepoczwarzonej. I tak wam się od razu pokazać. Żeby potem nie było pisku i ambarasu. – Machnął ręka, dając do zrozumienia, że dla niego „piski i ambarasy” na widok jaszczurzego korpusu są zwykłą niedogodnością. I nagle dodał: – Przecież wy też tak potraficie.

Wy, elfowie? Popatrzyłam na niego niepewnie.

– Potrafimy?

– No przecież. – I pogłaskał mnie po policzku jednym palcem. – Oczy masz teraz dwa razy większe niż wcześniej.

– T-to tak nie działa – usiłowałam wyjaśnić. – Nam się tylko rozszerzają źrenice. Że- żeby wychwycić więcej światła. I lepiej widzieć. W…w sytuacji… no…. zagrożenia…

Odsunął się nieznacznie, nie zmieniając za bardzo wcześniejszej przycupniętej pozycji.

– Jestem zagrożeniem? – spytał. Jakby nie straszył mnie od początku naszej rozmowy… A potem wstał powoli, miarkując ruchy. Chyba nie chciał dawać mi kolejnego powodu do obaw. – W takim razie może lepiej wracaj do siebie, co? – Ujął się pod boki. – Zanim ta dziewczynka wezwie straże albo narobi rabanu.

I od niechcenia wskazał ręką tonący w cieniu odcinek alei. Najpierw zauważyłam kołyszące się światełko. Chwilę wytężałam wzrok, by dostrzec Kokoryczkę z kagankiem, który drżał w jej dłoni.

Szakłak kiwnął głową, co chyba miało oznaczać ukłon, i ruszył w stronę rotundy. Widziałam jeszcze, jak otwiera drzwi i w prostokącie światła staje kilka innych postaci. Zdawało mi się nawet, że słyszę śpiew. Ale gdy zatrzasnął za sobą drzwi, cisza objęła mnie mocno i nieoczekiwanie. Dopiero potem zachrzęścił piach pod trzewikami Kokoryczki.

– Nic się panience nie stało?!

– Nic – odpowiedziałam machinalnie. Jej niespokojne oczy ślizgały się po mojej twarzy, dłoniach, sukni, jakby szukała świeżych plam krwi. Albo wilczego ogona. – Dziękuję, że po mnie przyszłaś.

Chwyciła mnie za rękę. Tylko lodowata, jeszcze wilgotna skóra jej dłoni zdradzała, jaką walkę musiała ze sobą toczyć, patrząc na nas stojących przy rotundzie. Była dzielniejsza ode mnie. Bo ona miała wybór. Mogła zawrócić, udając, że niczego nie widziała. Dziękowałam Niebiosom, że znów jest przy mnie.

Do mojej komnaty dotarłyśmy w całkowitym milczeniu.

– Zostań – poprosiłam. – Możemy spać razem.

– Boi się panienka?

– Tak.

Może nie powiedziałam całej prawdy. Czułam jednak, że takie uzasadnienie wystarczy – i że obie tego potrzebujemy. Ledwo opłukałyśmy twarze wodą. Dałam Kokoryczce moją nową koszule nocną, wciąż trochę za dużą – jej sięgała daleko przed kostki. Pod pachnącym maciejką kocem było trochę za ciepło, ale cicho i bezpiecznie. Pewnie dlatego naciągnęłyśmy go aż na głowy. Uspokajała mnie bliskość jej oddechu. Byłam pewna, że porozmawiamy rankiem.

– Straszni są, prawda? – zapytała głosem zaskakująco przytomnym, ba, z typową dla siebie werwą.

– Tak, trochę straszni – przyznałam.

– Ale i tacy… wie panienka!

Nie wiedziałam…

– Nooo… – Kokoryczka wierciła się pod kocem jak charcie szczenię w kojcu. – No…

– No…?– spytałam z grzeczności, trochę zbyt senna, by naprawdę dociekać.

– No przystojni, no!!! – I zapiszczała z uciechy, jakby właśnie opowiedziała najlepszy dowcip.

Chyba widziała ich z bardzo daleka.

– Cóż…

– Jaki on jest? – chciała wiedzieć. – Ten wysoki, z którym panienka rozmawiała? Co panience powiedział? Aż się bałam, tak na panienkę patrzył! Nie żebym podglądała czy coś!

Chwilę szukałam słów, które mogły opisać tę dziwną konwersację. Dla bezpieczeństwa Kokoryczki wolałam powiedzieć o wszystkim, co ważne, jednak nie chciałam też jej straszyć. Na niektóre kwestie przyjdzie jeszcze pora. Równocześnie bałam się, że jeśli udzielę zbyt oględnych wyjaśnień, zacznie ciągnąć mnie za język. W myślach formułowałam możliwie najbezpieczniejszą odpowiedź.

Ale nim otworzyłam usta, z poduszek obok dobiegło mnie całkiem głośne pochrapywanie. Ona też sporo się dziś nadenerwowała, pomyślałam z wdzięcznością, choć i pewnym żalem, że nie zasnę, słuchając jej beztroskiego głosu. A potem nawet z zazdrością, bo mimo ciążących powiek do mnie sen nie chciał przyjść.

Piołun jest wilkiem. Ja zostałam wilkołakiem w świecie bez księżyca. Szczury potrafią zmieniać swój kształt. Szakłak uratował mnie przed zagryzieniem. I zaproponował mi małżeństwo.

Ten ostatni wniosek wyciągnęłam chyba jednak nazbyt pochopnie.

Nie chciał, żebym mówiła mu po imieniu. I próbował mnie zastraszyć, używając zwrotów, które w elfickim są zarezerwowane tylko dla poślubionych sobie par. Zrobił to z pełną świadomością. Z okrutnym wyrachowaniem. Abym bała się do niego odezwać. Mówienie sobie po imieniu jest u szczurów zakazane? Ale przy Piołunie nie miał takich oporów. Może więc „Piołun” nie było prawdziwym imieniem jego brata albo on akurat nie miał powodów do obaw przed mocą niecnie wykorzystanego miana? Lub Szakłak tylko nie życzył sobie, bym się z nim spoufalała…? Poszedł więc o krok dalej, udowadniając, że sama poczuję się okropnie, jeśli zaproponuje mi coś równie wyjątkowego i intymnego.

Małżeństwo.

Nie, małżeńską formułę.

„Panie mężu”. „Serce mojego serca”. Tak, to naprawdę było okropne. I jeszcze szczerzył tę swoją rekinią mordę, bo wiedział, jak bardzo się go boję!

„Mam nadzieję, że to nie on”, powiedziała na wieczerzy królewna Konwalia.

„Jeśli sobie ciebie upatrzy…”, ostrzegała królowa Bellewalia.

To były kamyczki tworzące trzy różne mozaiki? Czy raczej elementy tej samej układanki? A moja rozgorączkowana wyobraźnia łączyła je tak topornie z tematem, który współgrał z…

…z coraz głośniejszym pochrapywaniem Kokoryczki, jak mniemam. Nie chciałam obwiniać swojej towarzyszki za własne niespokojne serce, ale byłam pewna, że właśnie jej spokojna, pogrążona w śnie obecność jak magnes ściągnęła moje myśli na ścieżki, którymi same zazwyczaj nie podążały. I że te ścieżki prowadzą na manowce. Mój wewnętrzny kompas wyznaczał mi zupełnie inny kierunek.

O wielu sprawach mogłam z Kokoryczką porozmawiać. Ale nie łudziłam się. Wiedziałam, co powie, jeśli zasugeruję, że ukryte intencje Szakłaka to kwestia matrymonialna. Przede wszystkim narobi pisku i ambarasu. Pisku i ambarasu, nie inaczej. A potem zacznie wybierać mi suknię… Nie wiem, czy tak do niej przemówiła narracja o zdjęciu złego czaru, czy pewne walory aparycji naszych gości, niemniej w jej oczach śmiertelni wrogowie naszego narodu zaskakująco szybko zmienili się w książęta z bajki. Jednak jako najmłodsza córka elfiego króla wiedziałam, że życie to nie bajka.

Życie małżeńskie tym bardziej.

Ale… Jeśli nasz ojciec obiecał Tojadowi Mordownikowi, że przyjmie jego dzieci pod swój dach, to czy Szakłak, Piołun i reszta nie staną się po prostu naszym rodzeństwem?

Nie potrafiłam rozstrzygnąć, która z tych myśli przeraża mnie bardziej. Podjęłam decyzję, by już następnego dnia z rana zapukać do komnat królowej, jednak ten plan również napełnił moje serce zimnym, lepkim szlamem uniemożliwiających ruchy. Wiedziałam, że rozmowa z jej wysokością jest nieunikniona, ale pewnie nawet na szafot pobiegłabym z większym zapałem.

Lepiej napiszę do Żabiego Oczka, postanowiłam, a myśl ta otuliła mnie błogim ciepłem. Wyjaśnię wszystko, co wiem, i czego się domyślam. Zapytam o radę. Nawet jeśli niezaznajomiona z dworskimi realiami Żabie Oczko nie będzie w stanie żadnej mi udzielić, otrzymam coś znacznie cenniejszego – zrozumienie. Tylko jak to wszystko wyjaśnić? W jakie słowa ubrać...? Napiszę tak…

„Ukochana”…

+++

Pierwsze rozśpiewały się drozdy. Po nich rudziki. Następnie swe gwizdy rozpoczęły czarne kosy z żółtymi dziobami. Zakwilił świergotek, zakukała kukułka, wkrótce też dołączyło do nich dzwonienie pstrokatych sikorek. Żółte wilgi ogłosiły, że w dniu przed końcem świata słońce już dawno by wstało, a czarnogłowe pokrzewki, cytrynowe dzwońce i czerwonolice szczygły – że wspinałoby się po nieboskłonie coraz wyżej. Wreszcie solista trznadel obtrąbił, że mamy już południe.

Przespałam te wszystkie ptasie alarmy, nieco zdziwiona, że nie usłyszałam wśród nich piania kogutów. Ale koguty potonęły. A ja wypływałam na powierzchnię snu jak rozbitek uchwycony deski, która przed sztormem była fragmentem pokładu. Strzelano do nas z armat… Nie, to Kokoryczka jeszcze chrapała. Postanowiłam sama przygotować sobie kąpiel, ale gdy tylko wyślizgnęłam się spod koca, ona również skoczyła na równe nogi.

Prosiłam, żeby się nie fatygowała, bo odkąd nie musieliśmy nosić wody ze studni, ranne ablucje stały się o wiele prostsze. Nie zadziałało. Wysłałam ją więc do kuchni po jakieś śniadanie dla nas obu. Wolałam, żeby nie oglądała moich wczorajszych siniaków. Część z nich zaczęła przybierać nieapetycznie zielonkawy odcień, ale na szczęście nie bolały za bardzo. Nie chciałam martwić Kokoryczki, potrzebowałam też chwili na zebranie myśli. Wyciągnęłam dłonie ku niebu, lecz gdy uświadomiłam sobie, że na jeziorze nie ma już wyspy z katedrą, opuściłam je. Niebiosa są wszędzie, pomyślałam, a jednak tak dojmujące było poczucie, że nie tam, nie tutaj.

W ciepłej wodzie zanurzyłam się z dużo większą przyjemnością niż w myślach dotyczących wczorajszego dnia czy planach na dzisiaj. Czułam, że przed spotkaniem z królową i tak nie ucieknę. Mimo to coś podpowiadało mi, by zaczekać na rozwój wypadków. Wiedziałam, że strach nie jest dobrym doradcą i że z ostatniego siedzenia w wieży nic dobrego nie wynikło. Ale czy byłam pewna, że nie uniknęłam w tamtym czasie jakichś gorszych kłopotów? Może lepiej porozmawiać z Krotonem? Było jednak ryzyko, że zastanę u niego Piołuna albo jego brata, a ta myśl skutecznie ostudziła mój entuzjazm.

Zdawało się, że podczas wieczerzy królowa naprawdę usiłowała coś mi powiedzieć. Dalsze wydarzenia przeszkodziły nam i potem nie szukała już ze mną kontaktu. A jeśli po prostu wiedziała, że jej nieobecność zostanie zbyt szybko zauważona? Schowanie się z Pokrzywą na schodach było dużo prostsze. Zdążyłam wyjść z wanny, naciągnąć na plecy długą lnianą koszulę i prawie przekonać siebie, że im prędzej porozmawiam z Jej Wysokością, tym lepiej, gdy do wieży wróciła Kokoryczka. Z dwiema gruszkami w dłoni i bardzo niewyraźną miną.

– Coś się stało? – zapytałam, przewiązując koszulę chabrową szarfą, aby nie wyglądało, że proszę o audiencję ubrana jak chłopka. Nawet jeśli „jak chłopka” było najwygodniejszym strojem na te upały.

– W połowie drogi spotkałam Psiankę. Właśnie szła do nas. Dała nam te gruszki. Całkiem miło z jej strony, zwłaszcza że nie były najgorsze z tych, które niosła w koszyku. Jeszcze będą z niej elfowie, oczywiście pod warunkiem, że przestanie tyle mleć ozorem, bo doprawdy…

Psiankę, garderobianą Konwalii, łączyło z Kokoryczką jakieś niezrozumiale dla mnie współzawodnictwo, które czasem przechodziło w otwartą niechęć, ale miewało też swoje okresy zawieszenia broni, a nawet szorstkiej komitywy.

– …choć ja podejrzewam, że rada była, nie musząc już do nas szorować tu, na wieżę, bo w tych wysokich chodakach prędzej by sobie nogi połamała, niż…

Kokoryczka potrafiła urywać zdania w zaskakującym momencie, sygnalizując, że wkrótce podejmie wątek, ten sam albo jakikolwiek inny. Skorzystałam jednak z nadarzającej się okazji i spytałam:

– Psianka chciała przynieść nam gruszki?

– Ona, panienko? Dwadzieścia trzy lata na tym świecie żyję, a takiego cudu nie doczekałam! – Kokoryczka ujęła się pod boki. Odkąd skończyła dwadzieścia dwa lata, a tym samym osiągnęła Pierwszą Dorosłość, lubiła podkreślać swój wiek i idące z nim w parze życiowe doświadczenie. Nie mogłam zaprzeczyć – była starsza i wiedziała dużo więcej niż ja o tym, co się dzieje w zamku. – Mówię jedynie, że spotkałam ją w drodze i że kazała mi zanieść nowiny od królowej, bo ona bardzo się spieszy z powrotem. Hola, hola, powiedziałam, a to nie z tymi nowinami cię wysłano? Więc sama sobie zanoś, panienka kona z głodu, a i sama chętnie coś skubnę, wysłano mnie do kuchni po śniadanie, ja bez śniadania nie wrócę. Wtedy zaczęła mi wpychać te gruszki, że niby ja sobie zjem, a panienka jest pilnie wzywana do królowej i na pewno dostanie tam godziwą strawę i takie tam. Dwie mizerne gruszki, aż nie wiem, komu je proponować, bo doprawdy wstyd…

– Jedz śmiało – zachęciłam. – Mam jeszcze podpłomyk z wczoraj – przypomniałam sobie i zaczęłam rozglądać się za nim.

– Podpłomyk, no doprawdy, panienko! Takie nic, co tu może i było rano… Proszę wziąć gruszki…

– Królowa zaprasza mnie na śniadanie, dobrze zrozumiałam? Więc lepiej się pośpieszmy. Zjem już u niej – oświadczyłam i zaczęłam przetrząsać skrzynię w poszukiwaniu możliwie cienkich pończoch, bo nawet w Miesiącu Zapuszczania Sierpów nie wypadało stawać przed monarchinią z gołymi kolanami. A nie miałam czasu ani sił, by szukać stosowniejszej na tę okoliczność sukni.

Wiedziałam, że Psianka dopowiedziała sobie to i owo. Nad jeziorem unosił się samotny świergot trznadla. Tylko trznadle śpiewają wczesnym południem. Jej wysokość nie jada śniadań o tej porze. Psianka po prostu bardzo nie chciała nadkładać drogi, skoro mogła swoje zadanie scedować na Kokoryczkę. To znaczyło, że Konwalia już jest u matki. Psianka cieszyła się, że przez ten czas nie musi jej towarzyszyć, i najwyraźniej miała własne plany, które mógł udaremnić niespodziewany rozkaz, aby cofnęła się po mnie do Wieży Południowej. Najpewniej.

W komnacie zapachniało słodko gruszkowym miąższem. Ale na myśl o spotkaniu z Konwalią zupełnie straciłam apetyt. Od królowej miałam przynajmniej szansę dowiedzieć się czegoś. Ale jeśli królewna też będzie uczestniczyła w tym spotkaniu, poprzestaniemy na komunałach dla grzecznych dziewczynek. W lustrzanej ramie uchwyciłam spojrzenie wystraszonych oczu, ciemnych i jeszcze podkrążonych. W luźnej koszuli wyglądałam jak chłopiec na posyłki. Z przekąsem uznałam, że to bardzo dobrze, przynajmniej nie będę niepokoić królewny myślami, że wypadam nie dość szaro na jej olśniewającym tle. To ja miałam być tłem. Bycie tłem pozwalało skupić się na meritum.

Więc czemu, niemal biegnąc na spotkanie z królową, myślałam o Konwalii, jej złotych lokach i wypielęgnowanych dłoniach? Może byłam tylko pospolitą zawistnicą. Nie jej wina, że jest królewną na wydaniu. A jeśli to mojej złotowłosej siostrze groziło największe niebezpieczeństwo? Próbowałam odgonić tę myśl. Matka nigdy nie skrzywdziłaby tak swojej córki. Ale wściekłym psom rzuca się czasem ochłapy, aby odwrócić ich uwagę. Co zrobię, jeśli taka będzie moja rola w tej całej awanturze?

Wreszcie dotarłam do królewskiego alkierza, niewielkiej i bardzo prywatnej komnaty jej wysokości. Wyłożone palisandrem ściany czyniły to pomieszczenie jeszcze mniejszym i ciemniejszym, choć wbrew założeniu niekoniecznie przytulnym. Zresztą jedyną ozdobą były tam donice z cieniolubnymi paprociami i udrapowany nad wąskim łóżkiem baldachim z patynowego muślinu, po opuszczeniu chroniący zapewne przed tak dokuczliwymi w zamku nad jeziorem komarami.

Poza królową zastałam jeszcze jedną elfkę, bynajmniej nie Konwalię. Prosty biały strój nie zdradzał żadnej konkretnej profesji, ale ogolona głowa wskazywała, że miałam do czynienia z wojskową. Na mój widok skłoniła się w milczeniu. Dygnęłam.

– Dobrze spałaś, Kruszyno? – zapytała królowa bez wielkiego zainteresowania, a słysząc moje wyuczone „tak, pani”, przeszła do tematu, który ją interesował. – Mam dla ciebie zadanie. Chciałabym, aby wykonała kilka kopii tej mapy.

Podała mi zwój, tak lekki, że najpierw wzięłam materiał, z którego został wykonany, za welin, ale po rozwinięciu zorientowałam się, że to papier – wyjątkowo dobrej jakości, jednak tylko papier, nie pergamin. Kopie, które mam przygotować, nie przetrwają długo. Pewnie dlatego zleciła to zadanie mnie, a nie nadwornym kopistom. Nie byłam pewna, czy w gąszczu linii rozpoznaję jakiekolwiek znane mi obiekty.

– To zamek i okolica – wyjaśniła królowa, dostrzegając moją konsternację. – Tylko najważniejsze budowle.

– Nie wszystkie są podpisane…

– Nie muszą – odezwała się kobieta w białym. – Mają im ułatwić orientację w podstawowym zakresie i nie prowokować do samotnych eskapad.

– „Im”? Tym… szczurom? – dopytałam na wszelki wypadek.

Zaczęłam rozumieć, czemu mapa pomijała tunele ewakuacyjne i spichlerze. Czemu nad sypialniami króla i królowej nie unosiły się dumne banderole obwieszczające, kto zaszczyca te miejsca swoją obecnością. Dlaczego rotunda jest nienaturalnie duża, a jej kontury dodatkowo pogrubione. Bystry obserwator bez problemu uzupełni większość białych plam, ale można było założyć, że dla żyjących w ziemnych norach szczurów miasto i zamek stanowią labirynt nie do przebycia. O ile te ziemne nory nie były kolejnym kronikarskim wymysłem.

– Potrzebujemy pięciu egzemplarzy. Chciałabym, abyś przystąpiła do pracy najszybciej, jak to możliwe.

– Lepiej, żeby nie plątali się tu na własną rękę – dodała wojskowa. Głos przypominający papier ścierny dziwnie kontrastował z jej pięknymi, długimi rzęsami i bardzo jasnymi oczami, już schwytanymi w drobną sieć zmarszczek tak wcześnie zarzuconą przez czas i zmartwienia.

Pokiwałam.

– W skryptorium dostaniesz odpowiednie materiały.

Ukłoniłam się głębiej.

– Masz jakieś pytania?

Opanowałam chęć, by pokręcić głową i czmychnąć jak najdalej stąd. Na białej koszuli kobiety dostrzegłam kamizelkę z metalowymi nitami. Musiała być wzmocniona od spodu płytkami z żelaza. Czy pod swoją fałdzistą oliwkową suknią haftowaną w złote gryfy jej wysokość nosiła taką samą?

– Chyba próbowaliście mi o czymś powiedzieć, pani? – przypomniałam, a widząc, jak unosi brew, albo ze zdumieniem, albo ostrzegawczo, przypomniałam. – Wczoraj….

– Nie inaczej. – Królowa skinęła niechętnie, ale wyraźnie. Wojskowa zrobiła krok w naszą stronę. – O ile nie poinformował cię już o wszystkim twój ojciec…

– J-jego wysokość? Nie.

Zdawało mi się, że królowa wymienia z kobietą w bieli porozumiewawcze spojrzenia. Ale skłoniłam głowę zbyt nisko, by móc to zaobserwować w sposób niepozostawiający złudzeń.

– Obietnica, którą złożył, nie dotyczy jedynie potomstwa Tojada Mordownika. Zamierza wziąć pod swoją pieczę cały Północny Wschód. Jak wiesz, zniszczenia na terenie naszego kraju nie były, dziękować Niebiosom, aż tak rozległe. Tamte ziemie natomiast doznały poważnego uszczerbku.

Poczułam, jak napinają się mięśnie moich barków. „Poważnego uszczerbku”? Królowa, która na co dzień posługiwała się najwykwintniejszą odmianą elfickiego, z pewnością wiedziała, że „uszczerbek” z definicji nie jest szczególnie poważną stratą. Uszczerbek na zdrowiu może oznaczać chorobę lub ranę, ale nie trwałe kalectwo. Z wyszczerbionej filiżanki można nadal pić. Ten komunikat zawierał ukryte dno, a ja zamierzałam się do niego dokopać. I chyba od razu wbiłam łopatę za głęboko.

– Czyli my mamy odbudowywać ich królestwo?

– Na litość niebios! – zakrzyknęła wojskowa. – Miejże trochę rozsądku! – Musiała być co najmniej porucznikiem, żeby zwracać się tak do – bądź co bądź – księżniczki, i to w obecności jej matki. Piołun powiedział, że nie jestem podobna do królowej. Może wobec Konwalii wojskowa nie pozwoliłaby sobie na tyle?

Pamiętałam, z jakimi obawami zmierzałam do królewskiego alkierza. Okazały się bezpodstawne. Konwalii tu nie było. Królowa uznała, że jej córka nie musi wiedzieć takich rzeczy? A może młoda królewna była ich świadoma od dawna? I stąd to jej ostentacyjne niezadowolenie nad plackiem z jagodami?

Wojskowa jeszcze nie skończyła.

– Jeśli tak przedstawisz sprawę, poddani rozniosą cię na widłach. – Nawiązywała do tych buntów chłopskich z czasów Króla Popiołów? Byłam pewna, że to tylko legenda. Podobnie jak ten sam bajkowy król, którego, nota bene, szczury zjadły.

Odruchowo przybrałam równie twardy, wojskowy ton:

– Nie mówię do poddanych, pytam o fakty.

– Fakty można rożnie nazywać i interpretować na wiele sposobów – wtrąciła królowa.

– Zauważyłam.

Czułam, że taka impertynencja nie ujdzie mi płazem, ale w moim sercu wezbrało zbyt wiele goryczy. Elfi szpiedzy, szczurzy zakładnicy, tortury… Czego jeszcze nie wiedziałam o tej wojnie? Zamiast spodziewanej reprymendy usłyszałam jednak śmiech.

– Jakbym rozmawiała z Pokrzywą! – Kobieta w bieli aż poklepała się po kolanach. – Teraz widzę to rodzinne podobieństwo!

– Nie cieszy mnie ono – odrzekła królowa.

– Czy mam rozumieć… – zaczęłam ostrożnie i z pokorą – …że poddani usłyszą, jakobyśmy podbili tamte ziemie i przyłączyli do naszych? Uczynili swoim lennem?

– Poddani usłyszą, i to już niebawem, że nasze królestwa zostaną zjednoczone. Zadbamy więc o szczurze ziemie również we własnym interesie.

– Zjednoczone? – powtórzyłam z niedowierzaniem.

– Owszem. Gospodarczo, administracyjnie, prawnie, walutowo… Będzie to najpewniej rodzaj unii personalnej.

– Poprzez adopcję czy małżeństwo?

Najwyraźniej słyszałam bicie własnego serca, dlatego nie byłam pewna, czy moje pytanie sprowokowało coś na kształt zniecierpliwionego syknięcia, czy raczej tłumionego chichotu. A może jedno i drugie?

– To jeszcze próbujemy ustalić – odpowiedziała wojskowa po tym, jak królowa kiwnęła głową w jej kierunku. – Ich kraj jest wyczerpany wojną, ale to wciąż nie znaczy, że przyjmą każde warunki. Szczurom brakuje czasem instynktu samozachowawczego.

Wiedziałam, że myśli o zawołaniu „Honor nad życie”, które było tematem wielu polemicznych wypowiedzi. Wszak zdaniem Dyptama szczury nie mają honoru. A już na pewno nie mogą rozumieć go tak jak my. Cóż, przynajmniej już wiedziałam, że zdjęcie złego uroku, o którym tak rozwodził się ojciec, nie skutkowało automatycznie wielką miłością do elfiego narodu. Po tym, co usłyszałam w ostatnich dniach, jakoś nie potrafiłam się szczurom dziwić.

– Poza tym ich zasady dziedziczenia wydają się nieco skomplikowane – kontynuowała wojskowa. –  Ponoć określenie prawowitego następcy tronu wymagałoby serii obrzędów, rytualnych pojedynków i wróżb, które może przeprowadzić tylko najwyższa kapłanka Trzech Bogiń, a ta najprawdopodobniej zginęła pod gruzami Lodowej Wieży.

Mówiła o wiedźmie, której zdaniem Pokrzywy szuka oddział z generałem Bzem na czele? Więc kapłanka była potrzebna do wskazania dziedzica Tojada Mordownika? Czy to tylko jedna z motywacji? Mogłam zastanawiać się, kto – Pokrzywa czy ta wojskowa – jest w tej materii lepiej poinformowany. I kto chce mi powiedzieć więcej.

– Byłby prostszy sposób, aby rozstrzygnąć tę kwestię – powiedziałam.

– Słucham. – Kobieta w bieli skrzyżowała ręce na piersiach. Wyglądała na bardziej rozbawioną niż rozgniewaną, czego nie mogłam powiedzieć o królowej.

– Jeśli następca tronu znajduje się wśród sprowadzonych na dwór gości, wystarczy, że procedury obejmą ich wszystkich – podsunęłam.

– Procedury?

– Adopcja lub małżeństwo. Jeśli król usynowi wszystkich. Albo jeśli każdy z tych szczurów… y… w sensie…

Tu odwaga mnie opuściła. Wojskowa zaśmiała się w głos. Królowa westchnęła głęboko i odwróciła twarz do okna.

– Jesteś pewna, że ta twoja matrymonialna matematyka się zgadza? – Twarz wojskowej zmieniła się w kamienna maskę, ale coś w jej tonie świadczyło, że najchętniej poczochrałaby mnie po włosach, wręczyła mi jabłuszko w karmelu i odesłała do piastunki. Ciekawe, czy sama miała dzieci.

– Do pięciu akurat umiem liczyć – odpowiedziałam.

– Małżeństwo to znacznie więcej niż losowanie bierek do pary.

– Ale mówimy tylko o umowie. Podpisaniu stosownych dokumentów.

Nawet trznadel nie śpiewał już za oknami.

– Jesteś pewna, że tylko o tym? – Oczy wojskowej pociemniały. – Szczury mogą mieć w tej materii zgoła inne zdanie. Ich prawa i obyczaje traktują takie kwestie znacznie restrykcyjnej. Bardzo dokładnie określają warunki zaistnienia małżeństwa. Szczury łączą się w pary na całe życie. A zdradę małżeńską traktują jak zdradę stanu. To nie są umowy spisywane na papierze, tylko wyryte w kamieniu na stelach z grobów ich przodków.

Godna podziwu wiedza, pomyślałam. I godne refleksji obyczaje. Chyba nawet uśmiechnęłam się nieznacznie, bo wojskowa pokręciła głową, jakby chciała zawrócić moje myśli z błędnego kierunku.

– Musisz zrozumieć, że w prymitywnych społeczeństwach aparat administracyjny i prawny jest słabo rozwinięty. Wszystko opiera się na relacjach pokrewieństwa. Jednostka jest nikim. Nie ma osobistej wolności. Liczy się kolektyw. A rodzina to najmniejsza, bazowa cząstka tego kolektywu.

To już nie brzmiało tak szlachetnie. Ale co w słowach wojskowej było faktem, a co interpretacją?

– Na tym nie koniec kłopotów. Nie mamy pewności, że nasi goście to już wszystkie dzieci Tojada. Chodzą słuchy o jego zaginionych córkach. Nawet jeśli to nieprawda, ryzykujemy, że za kilka miesięcy albo lat pojawi się jakaś samozwańcza księżniczka, twierdząca, że jest ocaloną następczynią tronu, i poprowadzi szczury do buntu przeciwko oficjalnej władzy zjednoczonego królestwa.

Sporo tych dzieci i dziwnie do siebie niepodobnych jak na kraj, w którym zdradę małżeńską każe się śmiercią, pomyślałam z przekąsem. Nie zdziwiłoby mnie jednak, gdyby król podlegał zupełnie innym prawom niż jego poddani. W światłym królestwie elfów przymykanie oczu na występki monarchy nie powinno mieć miejsca, ale nawet te kroniki, do których raczył dopuścić mnie ostrożny Dyptam, świadczyły, że bywało rożnie.

– Rozumiem – odpowiedziałam.

Mój plan nie nadawał się nawet do uszczelniania łodzi na środku Pustyni Ruchomych Piasków. A jednak dobrze, że go przedstawiłam. Wypowiedziałam swoje obawy i między wierszami usłyszałam, że nic mi nie grozi. Jako najmłodsza i najmniej znacząca księżniczka w każdym innym układzie nie przedstawiałam sobą wartości przetargowej. Poczułam ulgę. Co nie znaczy, że nie bałam się o Pokrzywę czy nawet Konwalię. Albo braci, bo ich płeć niekoniecznie wykluczała wszystkie dyplomatyczne opcje. Zwłaszcza gdyby w grę wchodziły jeszcze te zagubione córki...

– Pamiętaj, córko…– Królowa odwróciła twarz od okna i przez moment spoglądała na mnie zaskakująco uważnie. Nie pamiętałam, by kiedykolwiek wcześniej użyła wobec mnie słowa „córka”.– Cokolwiek by się nie działo, nikt nie zamierza cię do niczego zmuszać.

Te słowa nie uspokoiły mnie. Byłam księżniczką. Nikt nie przystawi mi ostrza do gardła. Nie będzie żądać i wymagać. Bo nie musi. Wystarczyło, że czegoś oczekiwał. Że pokładał we mnie pewne nadzieje. Wiedziałam, że w imię tych nadziei byłabym w stanie sama zmusić się do rzeczy, których nienawidziłam z całego serca. Ale tak bardzo, bardzo tego nie chciałam.

Dotąd nie spotkało mnie nic gorszego niż lekcje tańca. Przestałam z nich uciekać, gdy odkryłam, że moja nieobecność nawet w dość licznej grupie została zauważona. Nigdy jednak nie polubiłam tego odliczania kroków w takt kociej muzyki i byłam najszczęśliwsza w świecie, gdy ostatecznie nasze zajęcia odwołano. Małżeństwo dla dobra królestwa? Mój ojciec, bracia i siostra ryzykowali życie w jego obronie! Miałabym powiedzieć nie? Ale nie chciałam spędzić reszty dni, przeklinając swoją spolegliwość i modląc się do Niebios o rychłą śmierć dla mojego umiłowanego małżonka albo siebie samej.

Nadal nie wiesz, co tu się dzieje, powiedziałam sobie w duchu. I wcale nie jesteś bezpieczna.

– Jakieś pytania? – Ton królowej świadczył, że wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Tymi słowami otwierała jednak pewną furtkę. Chyba tylko po to, by zaraz zatrzasnąć mi ją przed nosem.

– A wy, pani, sami decydowaliście o swoim małżeństwie?– zapytałam.

– Wisterio, odprowadź ją do skryptorium – poleciła królowa.

Kobieta w bieli skłoniła się i podeszła do mnie. Poczułam jej silną dłoń na ramieniu. Kiwnęłam głową na znak, że nie musi się obawiać żadnych trudności z mojej strony. Wykonałam jeszcze głęboki ukłon w stronę królowej i posłusznie wyszłam.

Tak właśnie zakończyła się rozmowa matki z córką.

:)

Komentarze

Nie masz jeszcze żadnych komentarzy.