Odtrutka na szczury - Księżniczka wśród skorpionów

Wniesiono pachnące masłem kołacze, mięsiwa w bukietach warzyw, sztokfisze, tartę z dorsza i drylowanych śliwek, cedraty, mielone daktyle, cydr, miody i inne trunki, ja zaś siedziałam przed swoim talerzem, widelczykiem układając szlaczki z pociętej na kostkę marchewki i kuleczek gotowanego groszku. Po raz pierwszy od niepamiętnych lat przy wspólnym stole raczyli się posiłkiem wolni elfowie, obrońcy cywilizowanego świata, i plemię szczurów z dzikich, jałowych ziem lodowatej Północy, nasi śmiertelni wrogowie. Uczestniczyłam w epokowym wydarzeniu, a epokowe wydarzenia zwykle odbierają apetyt.

Wciąż trawiłam słowa króla Ligustra i na nic innego nie było miejsca w żołądku, który i tak ze strachu podchodził mi do gardła. Nie jestem pewna, czy bałam się samych przybyłych. Trudno żywić lęk przed pucołowatym dwulatkiem, który próbuje wpakować sobie do ust cały podpłomyk i trochę porzeczkowych konfitur zostaje mu na nosie. Albo widząc, jak gra z Szafirkiem w koci-koci-łapci. Niebieskie włosy Szafirka – po przyjrzeniu się zauważyłam, że ich kolor przechodzi od delikatnego błękitu, przez turkus, aż po granat – czy zielonkawa skóra Duriana nie stanowiły tak wielkiego problemu. Kolczasty ogon zniknął gdzieś pod stołem i szybko o nim zapomniałam. Przerażało mnie jednak, że oto w kilku zdaniach przeszliśmy do porządku dziennego nad faktem, który domagał się prawdziwej debaty. I bardzo solidnych wyjaśnień.

Królewna Konwalia rozgrzebywała widelczykiem swój placek z jagodami. Ze wszystkich sil unikała kontaktu wzrokowego – tak ze mną, jak i z Szafirkiem czy Durianem. Też nie wiedziała, co o tym myśleć, więc na wszelki wypadek robiła śmiertelnie obrażoną minę. Na początku odniosłam wrażenie, że Szafirek ma ochotę do nas zagadać, ale kończyło się to na tym, że trzeba było powstrzymać malucha przed wpakowaniem sobie widelca w oko, a potem pokazać mu, którą stroną się go trzyma. Co jakiś czas posyłałam im jakiś blady uśmiech, tłumacząc sobie, że takie dziecko jak Durian na pewno nie ma pojęcia o wojnie, która toczyła się między naszymi nacjami. A jednocześnie nie byłam pewna, czy nie popełniam właśnie jakiejś podłej zdrady. Zastanawiałam się, ile lat może mieć Szafirek, jak dużo wie i co myśli o tym wszystkim. Ale w uwadze skupionej na małej zielonej klusi rozsypującej winogrona po stole nie zostawało miejsca dla nas. Był to, jak czułam, nieco subtelniejszy sposób wyrażenia tego, co oznajmiała naburmuszona mina Konwalii – rozmowy nie będzie.

Próbowałam przekonać moje serce i rozum, że zaszła zwykła pomyłka. To nie mogły być szczury. Dość się o nich naczytałam w kronikach. Znałam obwieszczenia, które wywieszano na murach kamienic i odczytywano na targowiskach, by ostrzec ludność przed szczurzymi szpiegami. Gdzie te garby, pałąkowate kończyny, brodawki i pomarszczona żabia skóra, kaprawe oczka, kły wyrastające z paszczęki, rogi i pazury? No przecież…! Szalej miał rogi, Durian zieloną skórę, a Szakłak…

Ale te atrybuty nie łączyły się w jakąś odrażającą całość, nawet jeśli mogły budzić obawy. Wiedziałam, że strach ma wielkie oczy i na polu bitwy widzi więcej niż w ciepłym płomieniu świec, przy suto zastawionym stole. Jednak to nie wyjaśniało wszystkiego. Najpierw pomyślałam, że użyli jakiegoś kamuflującego zaklęcia, dzięki któremu wstrętne, zwierzęce rysy zmieniły się w tak szlachetne lub zwyczajnie sympatyczne twarze. Potem przypomniałam sobie, że magia wyparowała wraz z końcem świata. Jeśli u szczurów posługiwanie się zaklęciami nadal byłoby możliwe, jak miałam uwierzyć, że to oni przegrali wojnę, nie my? Zaklęcia… Król powiedział, że śmierć Tojada Mordownika uwolniła jego poddanych spod złego uroku.

Zawsze słyszałam, że szczury to kanibale, czciciele straszliwych bóstw, którym składali na ołtarzach uprowadzone dzieci. Że chcą wymordować naszych mężczyzn i posiąść nasze kobiety (albo na odwrót). Że z elfich skór szyją sobie rękawice. Więc wszystkie ich barbarzyństwa były dokonywane nieświadomie, pod wpływem czarnej magii? A teraz te krwiożercze bestie, bezmyślne maszyny do zabijania zmieniły się w istoty nawet trochę podobne do nas?

Układanie wzorków z groszku i marchewki szło mi znacznie lepiej niż układanie sobie tych informacji w głowie. Ze swojej rozpaczliwie słabej pozycji obserwacyjnej próbowałam możliwie dyskretnie przyjrzeć się pozostałym ucztującym.

Szalej nałożył sobie całą furę ziemniaczków z koprem, jakby zupełnie nie interesowały go lepsze potrawy, i zajadał, aż mu się uszy trzęsły. Uszy miał zresztą całkiem podobne do elfich, tylko nieco bardziej odstające. Pomyślałam, że może z ostrożności wybrał takie jedzenie, które pamięta z rodzinnych stron. Ale… same ziemniaki? Czy tamte ziemie nie rodziły niczego lepszego?

Kątnik wychylał się nieznacznie w stronę króla – widziałam jego plecy, kawałek ramienia i włosy. Teraz zauważyłam, że są splecione w setki cieniutkich warkoczyków. Wymieniał z naszym ojcem jakieś uwagi, które przysłuchująca się im królowa kwitowała jedynie ruchami głowy. Widziałam, że jej usta nadal tworzą wąską, poziomą linię. Było to o tyle zaskakujące, że z tego, co słyszałam, zwykle monarchini miała dużo do powiedzenia w sprawie polityki i nawet jeśli nie zajmowała się nią osobiście, chętnie służyła ojcu dobrą radą.

A Szakłak? Wyglądał strasznie i mogłam uwierzyć, że on akurat jest najprawdziwszym szczurem. A jednak taka byłam go ciekawa! W końcu uratował mnie przed wilkiem (a przynajmniej wilczurem) Piołuna. Nie wiedziałam jeszcze, na czym polegała jego interwencja, ale podejrzewałam, że bez niej na pięciu szwach by się nie skończyło. Nie chciałam wyjść na wścibską, wszak królewska wieczerza to nie pokaz linoskoczków i nie wypada wychylać się ze swojego siedliska raz po raz, żeby wlepiać oczy w naszych – bądź co bądź – gości. Ale zauważyłam, że Szakłak zdjął wreszcie kaptur, i usiłowałam przyuważyć, jak wygląda. Włosy miał czarne, tak czarne, że również wydawały się niemal fioletowe. Część, krócej przycięta, opadała na twarz, większość jednak była odrzucona w tył i związana w gruby czarny warkocz.

Trochę zbiło mnie to z tropu.

Jednak gdy przeniosłam wzrok na Szaleja, zauważyłam, że jego włosy wyglądają podobnie, tyle że swoje, wyraźnie krótsze, zebrał z opadająca na plecy kitkę. Mogłam też dostrzec między nimi dwoma pewne rodzinne podobieństwo – rysy twarzy, choć u Szaleja nieco delikatniejsze, i te same migdałowo skrojone oczy, w których odbijał się blask pochodni.

A może one były po prostu czerwone?

Wiedziałam, że takie zdarzają się u zwierząt z białą sierścią. Była to jedna z tych ciekawostek przyrodniczych, którą przyswoiłam zupełnie niechcący, jeszcze nim zaczęłam świadomie czytać w wielkiej księdze natury. Anemon zmierzył mnie kiedyś krytycznym wzrokiem i powiedział, że z takimi włosami wyglądam jak ryjówka – albinos. A Oleander zaśmiał się, że ta ryjówka zdążyła już chyba zaryć pyszczkiem w błoto. Mieli wtedy chyba po jedenaście lat albo niewiele więcej i byli, jak skomentowała Pokrzywa, złośliwymi gówniarzami. Potem z tego wyrośli. Przynajmniej w pewnym stopniu. Sądzili też pewnie, że jestem za mała, by zrozumieć ich niewybredny żart. Faktycznie, wiele z tego do mnie nie dotarło, ale zapamiętałam słowo „albinos” i przy pierwszej okazji spytałam Krotona, co znaczy. Ponieważ wyjaśniłam też kontekst, Kroton odbył potem z bliźniakami poważną rozmowę, a oni byli nieco zdziwieni i bardzo zirytowani faktem, że na nich naskarżyłam. Cóż, przynajmniej dowiedziałam się czegoś ciekawego o ryjówkach.

Pewnie odpłynęłabym myślami w czasy dzieciństwa albo, jeszcze chętniej, kontemplowała inne (poza białymi ryjówkami) cudowne wynalazki Niebios (żuki na przykład), ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że Szakłak… siedzi. Siedzi przy stole jak każdy normalny elf. Gdzie się podział ten korpus jaszczurzego centaura? Czy z głodu i zmęczenia miałam najzwyczajniejsze omamy?

Najdalej ode mnie, po skosie przez cały stół, przycupnął Piołun. Miał minę zbitego psa. Zbitego albo nadal bitego, bo wargi Pokrzywy poruszały się bardzo intensywnie. Odniosłam wrażenie, że Szakłak przysłuchuje się tej tyradzie z uśmieszkiem i co jakiś czas dorzuca coś od siebie, psując humory pozostałym. Tak bardzo chciałam uczestniczyć w ich rozmowach. Czemu ten okropny stół był taki długi, że nie słyszałam ani słówka? Nadstawiłam uszu, ale wyłapałam tylko głos Szafirka:

– A to jest smocza kołyska, patrz…

Chodziło o jakąś zabawę z wykorzystaniem sznurka, który Durian wywlókł za swojej narzutki. Próbował naśladować ruch dłoni Szafirka, ale z każdą kolejną próbą sznurek i paluszki coraz gorzej mu się plątały, a ustka wykrzywiały w podkówkę. Myślałam, że za chwilę rozlegnie się płacz, ale zamiast niego usłyszałam głos króla.

– Niepomiernie żałuję, że w naszym spotkaniu nie uczestniczą również moi drodzy synowie, Oleander i Anemon. Niestety w drodze do stolicy zatrzymały ich sprawy niecierpiące zwłoki. Wiedzcie jednak, że nic im nie grozi, możemy więc krzepić swe ciała i serca wybornym winem i piękna muzyką, którą zaraz…

– Gdzie oni są? – zapytała Pokrzywa ze swojego miejsca. Rozumiałam, że słowa ojca miały nie tylko uspokoić nas co do losu młodych królewiczów. Chciał on też jak najszybciej zapowiedzieć występy trubadurów, żeby ożywić atmosferę. Po tych żałośnie skąpych wyjaśnieniach wprowadzanie grajków z piszczałkami faktycznie wyglądałoby jak kpina. A jednak byłam pod wrażeniem, że Pokrzywa ośmieliła się przerwać królowi, i to przy gościach. Chyba również rozmowa z Piołunem i Szakłakiem tak ją rozsierdziła. Król wydawał się zbity z pantałyku jej ostrym tonem, bo odpowiedział dopiero po chwili. I nijak nie odnosząc się do zachowania swojej córki. Może wolał nie koncentrować na tym uwagi biesiadników.

– Rozumiem twoją troskę, moje dziecko. Zapewniam wszak, że nie dzieje się nic niepokojącego. – Dziwne to były słowa dwa tygodnie po końcu świata! – Wiele wiosek za Rzeką Bawełnianą zostało dotkniętych wojenną zawieruchą, a oni niosą pomoc ich mieszkańcom.

– Wojenną zawieruchą, tak? – Pokrzywa zerwała się ze swojego miejsca. – Mam rozumieć, że już się nie mówi o szczurzych zbrodniach?

Przemawiała przez nią gorycz i jakaś niesprecyzowana jeszcze obawa. Król zwiesił głowę, królowa przeciwnie – uniosła swoją jeszcze wyżej. Durian wtulił się w płaszcz Szafirka, a Szalej zamarł z policzkiem wypchanym ziemniaczkami.

– Miła córko… – Król wyprostował się, jakby zdążył zebrać siły do odparcia ataku. Jego głos był słodki i cierpki zarazem. – Masz rację, że wydarzyło się wiele złego. Oba nasze ludy poniosły niepowetowane straty. Traciliśmy życie w okrutnych walkach, traciliśmy domy i płody ziemi, traciliśmy noce nieprzespane w obawie przed wrogiem. Wiedz jednak, że stało się to za sprawą jednego męża. Losy narodu spoczywają w rękach władcy, którego dają im Niebiosa, lecz bywa i tak, że sprzeniewierzy się on woli Niebios. A wtedy dochodzi do tragedii, jaka stała się udziałem nas wszystkich, tak elfów, jak i samych szczurów.

– Straciliśmy zbyt wiele, by ot tak puścić to w niepamięć – odpowiedziała Pokrzywa.

– Straciliśmy zbyt wiele, moje dziecko. Więc tym bardziej nie traćmy czasu na rozdrapywanie ran.

– One się jeszcze nie zagoiły!

– I nigdy się nie zagoją, jeśli w pewnym momencie nie powiemy dość. Bitwa Końca Świata rozstrzygnęła się dwa tygodnie temu. Wiemy już, że wszyscy byliśmy ofiarami. Jedyny, który zasłużył na karę, został ukarany. Więc to właśnie ta chwila, w której musimy schować miecz do pochwy…

– A dumę do kieszeni? – Pokrzywa skrzyżowała ręce na piersiach.

– To nie jest kwestia dumy, moje dziecko, tylko zdrowego rozsądku. Choć doświadczyliśmy licznych zmartwień, to nie my ucierpieliśmy najbardziej. Wciąż jesteśmy silnym, honorowym, zasobnym ludem. Możemy pomóc, więc zrobimy to. – Król rozłożył ręce pojednawczym, a może i błagalnym gestem. –  Zły urok został już na zawsze zdjęty ze szczurzego ludu…

– … i teraz mamy nadzieję być jedynie pod waszym dobrym urokiem – dokończył za niego Szakłak, racząc nas szerokim, choć nieodsłaniającym zębów uśmiechem. Powiedział to takim tonem, że nawet twarz króla pokrył rumieniec. Sądząc po minie monarchy, nie był to wynik gniewu. A na pewno nie tylko.

– Cham i prostak! – mruknęła Konwalia niby do siebie, ale wystarczająco głośno, że usłyszałam to i ja. A więc Szafirek na pewno też. Jej słowa nie wywołały jednak żadnej reakcji. – Co on sobie wyobraża? – ciągnęła Konwalia, choć również bezskutecznie. Liczyłam, że Szafirek ma dość oleju w głowie, by w tym miejscu nie podejmować obrony krajana. Nie chciałam przyłączać się do tych utyskiwań, choć czułam, że oburzenie królewny nie jest bezzasadne. Trzeba będzie Szakłakowi wyjaśnić, że szczurza kurtuazja dla nas, elfów, brzmi jak ostry podryw. I że zaklęcie zdolne pchnąć cały naród ku zbrodniom i grabieżom to bynajmniej nie temat do żartów.

– Mam nadzieję, że to nie on – dorzuciła jeszcze Konwalia i zaczęła wpychać w siebie kawałki jagodowego placka z nieoczekiwaną werwą. Chyba jednak liczyła, że mnie zaciekawi, bo kilkakrotnie zerkała w moją stronę, sprawdzając, czy o coś nie zapytam. Ale wróciłam do przesuwania swojego groszku po talerzu. Cóż. Udało jej się. Oczywiście, że zżerała mnie ciekawość. Ale nie chciałam stracić rozmowy bliżej środka stołu. Bo oto głos zabrał preceptor królewskich synów, a więc, jak teraz zrozumiałam, zaufany poddany Tojada Mordownika, tyrana Północnego Wschodu.

– Proszę wybaczyć – powiedział, wstając. – Moi podopieczni muszą się jeszcze wiele nauczyć. – Jego głos był czysty i spokojny jak chłodna tafla jeziora. Na powierzchnię nie wypływało ani jedno uczucie. – W tej materii również liczymy na waszą łaskawość. – I ukłonił się nieco głębiej niż poprzednio.

Dobrze wiedzieć, że takie odzywki to jednak nie norma, nawet u szczurów, pomyślałam z wyraźną ulgą. Chyba wolałabym nie być tą, która tłumaczy Szakłakowi, że jego tembr głosu nawet znacznie niewinniejsze tekst zmienia w groźbę morderstwa albo niemoralną propozycję. Szczerze mówiąc, w ogóle nie wyobrażałam sobie, bym mogła się do niego zwyczajnie odezwać i nie umrzeć ze strachu. Kroton był dużo dojrzalszy i bardziej opanowany niż ja. Pewnie dlatego takie teksty nie robiły na nim wrażenia. Lecz i tak podziwiałam, że prowadzi z nim najzwyczajniejszą w świecie konwersację. Pokrzywa wróciła do przeżuwania kawałka dziczyzny. Nie wydawała się usatysfakcjonowana odpowiedzią ojca, ale chyba zrozumiała, że dziś nic więcej nie wskóra. A może to słowa Szakłaka tak wybiły ją z rytmu? Piołun wyraźnie poczuł ulgę, że elfia wojowniczka skupiła się na krojeniu przepiórek. Pewnie wolałby nie być w ich skórze.

Przypomniałam sobie, że chciałam z nim porozmawiać, nawet jeśli wcześniej był wobec mnie taki obcesowy. Teraz mogłam ocenić jego sytuację trochę lepiej. Choć po głowie krążyły mi miliony pytań, zrozumiałam, jak nieswojo musi się czuć tu, na zamku. Pewien mędrzec twierdził, że atak jest najlepszą obroną. A był to elfi mędrzec, więc strach pomyśleć, co doradziłby szczurzy. Od Szakłaka aż biła pewność siebie, ale nie mogłam wykluczyć, że te niezręczne odzywki również stanowiły jakąś formę defensywy.

Jak tak naprawdę działał zły urok Tojada Mordownika? Czy przypominał hipnozę? Czy te szczury miały świadomość zbrodni, których dopuszczało się ich plemię, a może nawet oni sami? A jeśli nie? Jak ja sama czułabym się, gdybym pewnego ranka, wygrzebując się z puchatej pościeli, usłyszała, że w nocy poszłam do szynku, wypiłam pół baryłki miodu, pobiłam się z synem karczmarza, podszczypywałam jego córkę, rozbiłam wszystkie dzbany, a na koniec puściłam ich stajnię z dymem? Po prostu bym nie uwierzyła. A gdybym obudziła się z rękami uwalanymi krwią i usłyszała, że ta wojna to moja wina? Czy byłaby to moja wina? Czy czułabym się winna? A może prędzej uznałabym, że ktoś próbuje wrobić mnie w cudze morderstwo?

Ile oni wiedzą? I co wiedzą? Co konkretnie? Wszak nie raz i nie dwa wieści, które dochodziły do nas z frontu, były ze sobą sprzeczne. Raz elfia konnica zapędziła szczury nad rzekę, a ci nie mogli uciec, bo nie umieli pływać, innym razem pokonywali wpław pół jeziora, by zaatakować w nocy elfią twierdzę na wyspie. Mówiono mi, jak dzikim, prymitywnym ludem były szczury dzisiaj – czemu więc dzieci Tojada Mordownika posługiwały się naszym językiem nie gorzej niż elfowie z Rubieży, a w słowach ich preceptora nie było nawet słychać akcentu? Jeśli nawet elfowie w opisie swoich wrogów uciekali się do przesady, iluż kalumnii na nasz temat musiały wysłuchiwać szczury?

Zastanowiło mnie jeszcze jedno. Szakłaka i Szaleja faktycznie łączyły jakieś więzy pokrewieństwa. Jeśli nie wyglądali na braci, to chociaż kuzynów. Ale Piołun zupełnie nie był do nich podobny. Szafirek też nie. O Durianie nie miałam co wspominać. Może w kroju powiek dało się uchwycić pewne podobieństwo, nie miałam jednak gwarancji, że to nie jest cecha etniczna, skoro u Kątnika też byłam w stanie je zaobserwować. Król powiedział, że to potomkowie Tojada Mordownika. A więc jego dzieci? Wnuki? Może szczurzy szlachcice szkoleni, by kiedyś przejąć ważne funkcje administracyjne i wojskowe, spadkobiercy jego myśli albo wykonawcy jego woli? Czy naprawdę mogli być spokrewnieni z nim, ze sobą nawzajem?

Zawstydziłam się tego pytania. Przecież Kroton, Pokrzywa i ja ze swoją ciemną karnacją przy Konwalii, Anemonie i Oleandrze też wyglądaliśmy jak część zupełnie innej rodziny. Zgadywałam, że wdaliśmy się w jakiegoś elfa z dalszego pokolenia. Ale nasze babcie nie żyły od bardzo dawna – matka króla zmarła przy jego narodzinach. Obaj dziadkowie zginęli na wojnie, podobnie jak sześciu braci naszego ojca. Ponieważ nigdy ich nie poznałam, nie tęskniłam za nimi i nie opłakiwałam ich bardziej niż innych poległych bohaterów znanych mi z kart historii. Teraz jednak poczułam, że straciłam coś bardzo ważnego – międzypokoleniową więź, która mogłaby przekonać mnie, że moje miejsce naprawdę jest w tej rodzinie. Że mam prawo nazywać się siostrą królewny Konwalii tak samo jak siostrą księżniczki Pokrzywy. Że nie jesteśmy wrzuconymi do błota ryjówkami ani innym wybrykiem natury. To wszystko odebrała nam wojna, wojna szczurów przeciw elfom, walka, która rozgorzała jeszcze przed moimi narodzinami. Całe życie spędziłam w cieniu mojego pięknego rodzeństwa – a także w strachu przed wrogą armią, nalotami smoków, oblężeniami, śmiercią z głodu lub w niewoli. Mamy to puścić w niepamięć? Mordercy moich dziadków i stryjków nigdy nie zostaną ukarani?

Czułam, jak w oczach wzbierają mi gorzkie łzy. Nie, powiedziałam sobie, jestem księżniczką, nie będę płakać. Muszę pomścić moich bliskich. Muszę… Podniosłam wzrok znad talerza. Naprzeciw mnie książę Durian budował piramidkę ze skórek po mandarynkach. Przerwał zabawę i popatrzył na mnie czarnymi oczkami, przechylając łepek jak sówka płomykówka. Dostrzegłam, że te oczka zaczynają się niebezpiecznie szklic. Uśmiechnęłam się i pomachałam mu zupełnie odruchowo, bo najzwyczajniej w świecie nie chciałam, żeby dziecko płakało. Zbyt wiele dzieci płakało przez tę wojnę.

Odwróciłam się bokiem i schyliłam, udając, że wygładzam fałdy sukni. Moi dziadkowie i stryjowie zginęli w bitwach jak wielu elfich rycerzy. Zostali zabici, ale sami też zabijali. Pod ich mieczami padł niejeden szczurzy wojownik, zostawiając osierocone dzieci, które o wojnie wiedziały tyle, ile dwulatek może zrozumieć ze zła tego świata. Jeśli to nie była tylko metafora… jeśli naprawdę siedzący przede mną berbeć był synkiem Tojada, jeśli oni wszyscy byli jego dziećmi, to czternaście dni temu zginął ich ojciec, a oni siedzą przy jednym stole z jego mordercą.

Próbowałam uspokoić oddech. I wyobrazić sobie, że właśnie trafiliśmy do twierdzy szczurów, a Tojad Mordownik, tyran Północnego Wschodu, opowiada, jak to, zabijając naszego ojca, zdjął z elfów zaklęcie i teraz możemy zrozumieć, że cała ta okropna wojna była wyłącznie naszą winą… Czy w ogóle byłabym w stanie przyjąć takie słowa i nie zwariować? Czy nie rzuciłabym się na niego z gołymi pięściami? Czy nie siedziałabym jak sparaliżowana, łykając łzy?

Ostrożnie wróciłam do zwykłej pozycji. Chwyciłam nawet najbliżej stojącą salaterkę, tę z marchewką i groszkiem, aby nałożyć sobie dokładkę. Zdążyłam zapomnieć, że nie zjadłam niczego z tego, co wcześniej miałam na talerzu, ale musiałam czymś zająć ręce. Strasznie drżały i pewnie upuściłabym salaterkę, gdyby nie podtrzymała jej dłoń Szafirka.

– Dz-dz-dziękuję – wydukałam.

Za jedyną odpowiedź musiał starczyć mi lekko roztargniony uśmiech. Pomyślałabym, że Szafirek ma taką samą jak ja skłonność do odpływania myślami. Ale po tych błyskawicznych reakcjach czy przy ratowaniu mojej salaterki, czy Duriana, który chwilę potem mało nie sturlał się z krzesła, musiałam wykluczyć, że to druga taka gapa. A więc stara się uśpić moją czujność? Po tym wszystkim, co usłyszałam i przemyślałam, nadal nie wiedziałam, czy powinnam mieć się na baczności przed szukającymi zemsty wrogami, czy jak najszybciej odrzucić wszystkie podejrzenia i głęboko współczuć naszym gościom.

Zerknęłam Konwalii przez ramię. Szalej, na przykład, nie wyglądał na pogrążonego w żałobie. Wrócił do wcinania ziemniaczków z takim zapałem, że nawet królowa aż podniosła brwi.

– Mmm, serio dobre! – oświadczył z pełnymi ustami. – Chcesz? – I, nie czekając na odpowiedź, chwycił stojącą misę i podsunął przez talerz królowej.

Obserwowałam jej twarz z fascynacją. Bałam się, że Szalej usłyszy jakąś miażdżącą replikę. Albo wykład o tym, że w cywilizowanych elfich krajach ziemniaki są jedynie uzupełnieniem innych potraw. Lecz królowa tylko odparła z godnością:

– Podziękuję.

Jej głos przywodził na myśl poranki pierwszego miesiąca, mroźne, ale pogodna. A przynajmniej tak pewnie opisaliby to dawni poeci, bo dla mnie wszystkie „mroźne” i „lodowate” były jedynie elegancką figurą retoryczną. Uświadomiłam to sobie po pierwszej rozmowie z Piołunem. W stolicy nie było mrozów, nawet w Miesiącu Ziemi Zamarzniętej w Grudy. Zabawne, biorąc pod uwagę, że czytałam o centaurach brnących przez śniegi i mało brakowało, bym sama nie dostała zimowego imienia. Ledwo kojarzyłam, czym jest lód, i nigdy prawdziwego nie widziałam, wiedziałam natomiast doskonale, czym jest lodowate spojrzenie mojej matki. To, jakie posłała Szalejowi, było co najwyżej ostrzegawcze. Chłopak jednak speszył się, rozumiejąc, że popełnił jakiś błąd. Głośno przełknął trzymaną w ustach porcję.

– A… wy-wybacz… – wyjąkał, chyba zakładając, że problem leżał jedynie w mówieniu z pełną buzią. I posłał jej rozbrajający uśmiech. Królowa raczej nie wyglądała na rozbrojoną. Widząc, że znowu coś jest nie tak, dorzucił: – Ty to gotowałaś? – I wskazał na królową widelcem.

Myślałam, że zapadnę się pod ziemię. W jego imieniu. Konwalia zachichotała, obserwując tę scenę kątem oka, ale udawała wielce zajętą swoimi plackiem jagodowym, do którego dorzuciła kilka fig. Zaskoczyło mnie, że tym razem nie pozuje na wielce oburzoną. Może uznała, że na swój sposób Szalej jest pocieszny i nawet sympatyczny? A może między nią i królową wydarzyło się coś, czego nie byłam świadoma? Nigdy nie wątpiłam, że Konwalia jest oczkiem w głowie naszej matki. Ale nawet kochające się rodziny mają swoje problemy.

 – Bo chciałem powiedzieć, że niebo w gębie! – dokończył chłopak.

Wyobraziłam sobie królową Bellewalię z miedzianą miską na kolanach, obierającą kartofle. Sama czasem pomagałam Kokoryczce i jej matce, gdy w kuchni było wyjątkowo dużo pracy albo gdy akurat nie miałam czym zająć rąk. To zaskakujące, ile ciekawych rzeczy można usłyszeć przy zwykłym łuskaniu fasoli. Królowa nigdy nie wychodziła z założenia, że szlachectwo wyklucza pracę, nawet ciężką. W zakres obowiązków monarchini mogło wchodzić naprawdę wiele – rozdzielanie obowiązków służbie, przyjmowanie gości i utrzymywanie dobrych relacji z innymi szlacheckimi domami, opieka nad ubogimi, mecenat, staranie o wełnę i len, nawet haftowanie – ale, na Niebiosa, nie obieranie ziemniaków!

Zastanawiałam się, jak dużą taryfę ulgową przewidziała dla Szaleja. W którym momencie wyjaśni mu niestosowność jego zachowania, od mówienia jej per „ty” poczynając. Czy postanowi łagodnie wdrożyć go w zasady elfich manier, czy kilkoma ostrymi słowami nauczy moresu? Wkładana tak często maska życzliwej cierpliwości miała liczne pęknięcia, przez które czasem mogłam dostrzec prawdziwą twarz królowej. A może tylko jeszcze inną maskę? Królowa chwilę milczała. Nie miałam pojęcia, czy usiłuje zebrać myśli i opracować najlepszą strategię radzenia sobie ze szczurzym dzikusem, czy ukarać go swoim milczeniem. Ale, o dziwo, powiedziała tylko:

– Przekażemy twoje słowa naszej kuchmistrzyni. – A potem, omijając wzrokiem Konwalię, spojrzała na mnie. – Kruszyno, bądź łaskawa nadmienić o tym pani Hortensji albo pannie Kokoryczce, jej córce.

Dodała nawet wyjaśnienie, kim jest moja garderobiana, aby Szalej nie miał kłopotu ze zrozumieniem sytuacji! Czy to była metoda małych kroczków? A może lekki przytyk? „Spójrz, u nas nawet kucharka to „pani”, a jej córka „panna” więc lepiej przemyśl, jak zwracasz się do królowej wszystkich elfów”? Oczywiście sama nie mówiłam do Kokoryczki „panno”, choć ona uparcie tytułowała mnie panienką, nawet kiedy byłyśmy same i prosiłam, by tego nie robiła. Twierdziła, że nie chce zapomnieć się przy innych. Nie zmieniało to faktu, że pokazywała mi też, oczywiście z daleka, wszystkich chłopców, z którymi się widywała, a ja opowiadałam jej o moich ulubionych żukach. Tak czy inaczej, plan królowej chyba spalił na panewce, bo Szalej wrócił do ziemniaczków z zapałem wykluczającym poważniejszą refleksję.

– To jak, integrujemy się? – ktoś nagle zagadnął. Dopiero po chwili zrozumiałam, że głos należał do Szafirka, a pytanie było zwrócone do mnie. Zauważyłam, że Szafirek trzyma w dłoni dzban z winem. I zbaraniałam.

Wiedziałam, że w niektórych obszarach naszego królestwa woda ze studni nie zawsze nadawała się do picia i lekko fermentowane trunki, jak na przykład piwo jęczmienne, stanowiły bezpieczną alternatywę nawet dla dzieci. Ale w stolicy wodę mieliśmy wyborną, a ustawy ciążące na szynkach nie pozwalały częstować alkoholem zbyt młodych elfów. Czy przynajmniej takich przed pierwszą pełnoletnością. W naszej rodzinie… cóż. Byłam to tylko ja. I choć cały ten przepis wydawał mi się nieco absurdalny i zupełnie nieadekwatny do współczesnych czasów, widziałam na tych kilku ucztach, w których uczestniczyłam, zbyt wielu dostojników, którzy lądowali pod ławą albo z nosem w puddingu, bo przesadzili z miodem pitnym. Z rosnącym niepokojem obserwowałam, jak Szafirek napełnia miedziane kubki – najpierw swój, potem mój. Owionął mnie ciężki, korzenny zapach. Może w oczach Szafirka nie wyglądałam na taką smarkulę? To akurat była miła myśl, ale nie ona powstrzymała mnie przed stanowczym protestem. Pomyślałam: a jeśli u szczurów wspólne picie jest znakiem braterstwa i dobrej woli, a moja odmowa zostanie uznana za deklarację wrogości? Przecież nie chciałam ich urazić, i to na samym wstępie. Lepiej będzie przyjąć kubek i udać, że piję? Albo wypić symboliczny łyk i tyle wystarczy? Czułam, że od samego zapachu kręci mi się w głowie. Przypomniałam sobie, jak dobre kilka lat temu Anemon ściągał rozpromienionego Oleandra z iglicy wieży, robiąc mu w trakcie całej tej operacji wykład, jakie to nieodpowiedzialne pić na pusty żołądek. Rzecz jasna Oleander, gdy wytrzeźwiał, niczego z tego nie pamiętał. Ale ja tak. Z rozpaczliwym niedowierzaniem spojrzałam na swój talerz, z którego nic przecież nie ubyło. A potem ze zgrozą patrzyłam, jak Szafirek wznosi swój kubek do toastu.

I jak Szakłak łapie Szafirka za nadgarstek.

Skąd on się tu wziął? Kiedy zdążył podejść?

– Nie przesadzaj, dobra? – szepnął, a raczej syknął ostrzegawczo.

Oczy Szafirka zogromniały w zdumieniu, ale tylko na chwilę. Widocznie ta reakcja była zaskoczeniem tylko dla mnie.

– Przecież mamy się integrować. Sam tak mówiłeś.

W tym głosie, wysokim i śpiewnym, usłyszałam nie tylko granie dzwonków i szmer potoku. Także coś w rodzaju zaczepki. Czy nawet precyzyjnie wbitej szpilki, bo Szakłak skrzywił się z niesmakiem, jak ofiara niegroźnego, acz dokuczliwego ataku.

– Nie musimy naśladować ich błędów.

I wyrwał z rąk Szafirka kubek tak nagle i tak stanowczo, że nie było czasu protestować. Potem spojrzał na mnie. Nie byłam pewna, co o tym myśleć, więc oddałam mu także swój kubek. Spojrzał na mnie badawczo. Chętnie wyjaśniłabym swoją decyzję, może nawet spytała, jakie błędy ma na myśli. Czyżby też naoglądał się szlachciców z głową w puddingu? A może Szafirek tak ja nie ma jeszcze dość lat, by pić, i Szakłak myślał o błędzie, jaki popełniłam ja, nie protestując przeciw takiemu toastowi? Poczułam zawstydzenie. I jeszcze większe pragnienie usprawiedliwienia się. Ale cóż z tego, skoro byłam zbyt przestraszona, by zdołać wykrztusić choćby słówko? Dobrze, że nie upuściłam naczynia, gdy na swoich palcach poczułam jego pazury. Ale odebrał kubek z moich rąk wystarczająco delikatnie, by mnie nie zadrapać. Co uczyniwszy, wrócił na swoje miejsce naprzeciw Krotona. Nie wiem, gdzie podziały się te kubki z winem.

Przeniosłam wzrok na Szafirka, ale mogłam jedynie patrzeć, jak opatula swoim płaszczem zasypiającego na krześle Duriana i palcem przyłożonym do ust daje mi sygnał, by być cicho, póki maleństwo nie uśnie na dobre. Wtedy usłyszałam szept Konwalii:

– C-co to było? Czego on chciał?

Wzruszyłam ramionami.

– Może zabrakło wina tam na początku stołu – odpowiedziałam. Wtedy poczułam na sobie spojrzenie Szafirka – rzucone ukradkiem, spod wpółprzymkniętych powiek, ale bardzo intensywne. Natychmiast zrobiło mi się nieswojo. I jeszcze bardziej wstyd. W końcu zostałam przyłapana na kłamstwie.

Ani królewna Konwalia, ani ja nie pojęłyśmy wówczas znaczenia sceny rozgrywającej się na naszych oczach między Szakłakiem a Szafirkiem, zdążyłam jednak uświadomić sobie, że moja siostra nie zrozumiała ani słowa z ich rozmowy. A ja owszem. Mowa szczurów nie była tak różna od elfiej, jak mogłoby się wydawać. Nasze języki musiały mieć wspólne źródło, bo wiele słów zachowało podobny kształt, a inne, choć przez elfów już nieużywane na co dzień, przetrwały w ludowych pieśniach i dawnych kronikach. Gdyby Szakłak wypowiedział te dwa zdania wolno, głośno i wyraźnie, możliwe, że i Konwalia wiedziałaby, o czym mówi. W innych warunkach wymagało to pewnej wprawy. Wprawy, którą nabyłam, przedzierając się razem z Krotonem przez starożytną Mowę Traw, zaskakująco podobną do szczurzego. Nawet przyparta do muru nie potrafiłabym sklecić poprawnie ani jednego dłuższego zdania w ich języku, ale mogłam z grubsza zrozumieć, o czym mówią między sobą, myśląc, że ich nie rozumiemy. To była cenna wiedza. I nie zamierzałam dzielić się nią z Konwalią. Ani z nikim innym.

Przez chwilę napawałam się w duchu zyskaną przewagą. Myślałam, że jestem sprytna. Mama Kokoryczki miałaby na tę okazję przysłowie: Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli.

Szambelan użył szklanych dzwoneczków, by zapowiedzieć kolejną atrakcję tego wieczoru – minstrel uzbrojony w lirę o dziesięciu strunach rozpoczynał hymn na cześć zgody między ludami. Trzeba nie lada talentu, by pieśnią sławiącą uroki pokoju ściągnąć na się tyle morderczych spojrzeń.

– Mówiliście, że nie będziecie nas torturować – powiedział Szakłak niby ściszonym głosem, acz wystarczająco głośno, bym usłyszała nawet ja na drugim końcu stołu. Parsknęłam śmiechem. Oczywiście natychmiast zakryłam usta dłonią, ale nie zmieniało to faktu, że oczy Konwalii i Szafirka spoczęły na mnie z niemym pytaniem.

– Przepraszam – szepnęłam. – Zapomniałam, że on śpi. Ale spójrzcie, jaką zrobił minkę.

I wskazałam na Duriana, który przez sen krzywił się tak, jakby wśród słodziutkich winogron trafiło mu się jedno wyjątkowo kwaśne.

– Chyba nie przypadła mu do gustu elfia muzyka. Nawet słyszana podczas drzemki – dodałam na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał moich intencji.

Nie byłam pewna, czy Konwalia kupiła takie wyjaśnienie, ale rysy jej twarzy stały się jakby nieco mniej napięte. Twarz Szafirka pozostawała niezmącona jak woda na dnie studni. W duchu przeklinałam własną głupotę. Tak łatwo mogłam się zdradzić. Być może już się zdradziłam. I nagle poczułam ciarki na plecach. Żadne „być może”. Oczywiście, że to zrobiłam. Dałam się sprowokować Szakłakowi. Skoro usłyszał słowa poprzedzające niedokończony toast Szafirka – słowa, które nie dotarły nawet do pogrążonej w rozmowie z królem królowej, choć ta siedziała znacznie bliżej! – musiał mieć znakomity słuch. I raczej nie umknęło jego uwadze, że mój śmiech zabrzmiał zaraz po tym jakże trafnym komentarzu na temat serwowanej nam rozrywki. Co gorsza, słowo „tortury” w dzisiejszym elfickim brzmiało zupełnie inaczej niż jego szczurzy odpowiednik. Nie było szans, abym zrozumiała żart Szakłaka przypadkiem. I nie mogłam się łudzić, że ten komentarz, ostatecznie znów niezbyt grzeczny, został rzucony w jakimkolwiek innym celu.

Przekonywałam samą siebie, że popadam w paranoję. Zresztą Kroton, a może i sam król, też zrozumiał przekaz, wszak minstrel podejrzanie szybko zakończył swój samotny popis i zszedł ze sceny, ledwo co kłaniając się tak niewdzięcznej publice. Ktoś musiał go odwołać. Byłam pewna, że skoro nawet ja zrozumiałam to i owo w języku szczurów, to Kroton, badający Mowę Traw od wielu lat, ma szansę posługiwać się nim całkiem biegle. Pewnie i wcześniej rozmawiał z Szakłakiem w jego rodzimym języku. Bez wątpienia Szakłak tylko żalił się Krotonowi na jakość tych popisów wokalnych i…

Kogo ja próbowałam oszukać? Nawet z tej odległości widziałam, że się uśmiecha. I jak błyszczą jego zęby.

– Uważaj – szepnęła Konwalia, nachylając się w moją stronę tak bardzo, że poczułam zapach fiołków i jej ciepły oddech na uchu. – Ten stwór dziwnie na ciebie patrzy.

Stwór? Miała na myśli Szakłaka? Szafirka? A może Szaleja, który faktycznie zerkał w naszą stronę, choć byłam pewna, że tylko z powodu miski ziemniaków stojącej obok mnie (którą zresztą zaraz mu podałam). Przez moment podejrzewałam nawet, że mogło chodzić o Piołuna, ale tego nie byłam w stanie sprawdzić i mocno wątpiłam, by z tej odległości akurat Konwalia pochwyciła jego spojrzenie. To, co zastanowiło mnie najbardziej, nie dotyczyło jednak tożsamości owego stwora, o którą wszak mogłam dopytać. Moich obiekcji nie wzbudziło nawet samo słowo „stwór”, mało stosowne przy założeniu, że mamy nowo przybyłych traktować jak naszych gości. Najbardziej zdziwił mnie autentyczny niepokój w głosie Konwalii. Nie, nie zakładałam, że mój los jest jej całkowicie obojętny i że nie drgnęłaby jej powieka, gdyby za chwilę Szakłak odgryzł mi głowę. Ale skąd ta nagła troska?

Czułam, jak jej palce zaciskają się na moim ramieniu:

– Pamiętaj, że jesteś jedną z nas.

Ona nie bała się tylko o mnie. Och, nie. O mnie by się tak nie bała. Kiedy to zrozumiałam, miałam ochotę odtrącić jej dłoń albo rzucić ironicznym „Dobrze wiedzieć!”. Pomyślałam jednak, jak niepewnie musi się czuć bez Oleandra i Anemona u boku. Ona i moi bracia królewicze zwykle trzymali się razem. Czyżby Niebiosa zsyłały nam doskonała okazję, by pożegnać stare animozje i zacząć współpracować? W końcu nic tak nie łączy jak wspólny wróg.

Lecz jeśli wierzyć słowom króla, to nie byli już nasi wrogowie. Plemię szczurów, potomstwo Tojada Mordownika, nasi sąsiedzi, lud wciągnięty przez tę samą dziejową zawieruchę, omotany złowrogim zaklęciem... Nasz ojciec i nasz król prosił, by traktować ich najlepiej, jak potrafimy. Czemu jednak powiedział, że złożył straszliwą przysięgę? Jeśli opieki nad dziećmi jego śmiertelnego wroga domagały się sprawiedliwość albo miłosierdzie, to dlaczego ta decyzja, choćby trudna, miała być straszna? Czy chodziło o ich przerażający wygląd? Pomyślałam, że z tym prędzej czy później przyjdzie nam się oswoić. Na usta cisnęły mi się setki pytań, a w sercu wzbierała frustracja. Dlaczego nie mogłam porozmawiać wcześniej z Krotonem i Pokrzywą? Oni na pewno wiedzieli więcej. Wszyscy… wszyscy wiedzieli więcej. Czemu miał służyć ten absurdalny zakaz wychodzenia z wieży, który sprawił, że o wszystkim dowiadywałam się ostatnia? Odruchowo spojrzałam na królową – chyba pierwszy raz w życiu z tak otwartą niechęcią.

I zamarłam, bo ona wpatrywała się we mnie. Spokojnie, badawczo, jakby obserwowała muchę właśnie zapadającą się w świeżo przygotowany budyń. Mogła wyciągnąć tę muchę łyżeczką, aby nie popsuła całej potrawy, i przedłużyć jej nędzny muszy żywot o kilka dni. Mogła też poczekać, aż uprzykrzony owad utopi się, a potem opróżnić całą salaterkę do rynsztoka. Spuściłam wzrok. Nie czułam się gotowa na taką konfrontację. Nie był to czas ani miejsce – pamiętałam, że Szafirek siedzi tuż obok i przy całej swojej trosce o budzącego się znowu Duriana ma zaskakująco podzielną uwagę. Że nie wypada wszczynać kłótni. Że pewnych tematów może lepiej nie podejmować w obecności naszych gości.

– Konwalia ma rację – stwierdziła królowa. Nie raczyła odnieść się do mojego zachowania albo litościwie je przemilczała. – Jesteś łatwym łupem.

– Jak najsłabsze szczenię w stadzie? – spytałam szeptem.

To nie było najważniejsze pytanie. Przemówiła przeze mnie gorycz. Królowa udała, że nie słyszy tej nieodłącznej towarzyszki moich ostatnich dziewiętnastu lat. Próbowała powiedzieć coś ważniejszego:

– Jeśli to ciebie sobie upatrzy…

Przerwał jej dźwięk szklanych dzwoneczków, dłuższy, bardziej natarczywy. I niemal triumfalny – jak spływająca potem twarz szambelana, który machał nimi ze wszystkich sił. To oznaczało koniec wieczerzy. Wstaliśmy, by podziękować Niebiosom i kucharzom za posiłek, a teraz należało się rozejść. Taki przynajmniej finał miała każda inna królewska wieczerza. Dziś jednak, zamiast zwyczajowych pośpiesznych ukłonów i życzeń dobrej nocy następowało specyficzne przegrupowanie. Kątnik zwoływał swoich podopiecznych na tył sali, a ja z zawodem obserwowałam, jak dołącza do nich Kroton. Królowa ruszyła za królem w stronę wyjścia. Najwyraźniej nie czuła potrzeby wyjaśnienia mi, kto i dlaczego mógłby mi zagrażać. Może uznała, że nie ma co straszyć mnie na zapas? Albo przestała ufać własnym podejrzeniom? Zdała sobie sprawę, że rosół ma oka, a barszcz uszka – i że nigdy nie wiadomo, kto jeszcze może stać się niepowołanym uczestnikiem naszej rozmowy? Mobilizowałam resztki odwagi, by do niej podejść, ale wtedy poczułam, jak ktoś chwyta moją dłoń i ciągnie mnie w bok.

– Musimy pogadać – szepnęła Pokrzywa.

Cale szczęście, że nie zdążyłam pisnąć albo wymierzyć jej solidnego (jak na moje możliwości) kopniaka, bo zdekonspirowałabym nas i tylko się ośmieszyła. Usiadłyśmy na schodkach w bocznym przejściu, z dala od ciekawskich pojrzeń.

– Chodzi o Oleandra i Anemona – zapowiedziała.

Pokiwałam głową. Nie tego się spodziewałam. Było tyle pilniejszych kwestii niż nieobecność naszych braci. Wolałam jednak zaufać Pokrzywie. Przecież to ona służyła w armii.

– Podejrzane, że tak długo nie wracają. Przecież, na litość Niebios, nie łatają osobiście każdego płotu na Rubieżach! Bez magii leczniczej Anemon może im co najwyżej zaparzyć gorzkie ziółka na katar! Jak myślisz, co oni tam wyprawiają?

– Może walczą z potworzańcami?

Potworzańce były dzikimi zwierzętami, których instynkty uległy permutacji w żądzę mordu skierowaną tam, gdzie chce czarnoksiężnik. Nawet istoty zwykle przyjazne elfom lub z natury płochliwe, jelenie czy jednorożce, jako potworzańce toczyły pianę z pyska, gotowe kąsać, brać na rogi i tratować wszystko na swej drodze. Z dawnych przekazów wiedziałam, że potrafią walczyć nawet po śmierci tego, kto rzucił na nie zaklęcie. To znaczyło, że magia opętania bezpowrotnie uszkadzała jakieś struktury ich nerwów i potworzańce działały jak puszczone w ruch automaty, póki zupełnie nie opadły z sił albo nie zostały zabite. Możliwe więc, że były niebezpieczne również po całkowitym zniknięciu magii z naszego świata. A ponoć szczurza armia miała ich naprawdę dużo w swoich szeregach.

Pokrzywa tylko pokręciła głową.

– To robota dla najprostszych rębajłów. Nie wysyłaliby elfich królewiątek do ganiania za jakimiś chimerami, skoro nawet mnie odesłali do stolicy. – Cierpkie nuty w jej głosie przypominały, że Oleander i Anemon, choć młodsi od niej, w armii zajmowali znacznie wyższą pozycję. To kadeci tacy jak ona byli od ganiania po chaszczach za dzikimi świniami. – Generał Bez też nie wrócił – dorzuciła konspiracyjnie. Wiedziałam o nim tyle, że to wielce zasłużony wojskowy i że w Różanej Akademii prowadził jakieś zajęcia, które sama Pokrzywa oceniła jako „nareszcie coś sensownego”. – Za tym musi kryć się dużo grubsza sprawa.

– Czyli łowy na grubego zwierza? – zażartowałam bez przekonania. Ale słowa Pokrzywy nasunęły mi tylko jeden obraz – królowej ostro upominającej moją najstarszą siostrę, by nie używała takiego koszarowego języka.

– A żebyś wiedziała – odpowiedziała Pokrzywa.

– Co masz na myśli?

– No zastanów się.– Objęła mnie ramieniem. Z daleka nasza rozmowa mogła wyglądać jak niewinne siostrzane zwierzenia. – Powiedzieli nam, że ten Mordownik rzucił zły urok na cały swój lud. I trzymał go w tym zaklęciu przez całą wojnę. Dwadzieścia siedem lat. Sądzisz, że był do tego zdolny? Że miał dość mocy? Wątpię. Gdyby dysponował taką potęgą, mógłby przecież z łatwością zaczarować i nas. Co mu szkodziło?

– Elfowie mają czyste serca – zaprotestowałam. – Dużo odporniejsze wobec czarnej magii.

Pokrzywa spojrzała mi prosto w oczy.

– Na jakim świecie ty żyjesz?

– Och… – Speszyłam się. – Nie twierdzę, że jesteśmy bez skazy. Ale w porównaniu ze szczurami…

– Widziałaś kiedyś szczura na oczy? – przerwała mi.

– Nie. Tak. To znaczy… dzisiaj…

– Więc może nie powtarzaj wszystkich banialuk, które kładą ci do głowy na zamku.

Zdrętwiałam w jej coraz mocniejszym uścisku.

– Są podstępni i zdradzieccy, ale mają swój honor. Nas, kadetów, rzadko puszczano na front. Ale i tak widziałam szczury, które traciły życie, by ratować towarzyszy broni. – Uścisk Pokrzywy stawał się coraz mocniejszy. – Widziałam szczury gotowe umrzeć z głodu i pragnienia, byle nie wydać swoich współbraci…

– To również może być efekt złego uroku! – Uświadomiłam sobie, że niemal krzyczę. – Wiesz przecież, że potrafią walczyć w amoku, nie czując strachu w deszczu spadających strzał, nie zważając na najrozleglejsze rany…!!!

Choć Pokrzywa uciszała mnie, mówiłam coraz głośniej i z coraz większym zapałem. Jakbym to ja, ja, całą wojnę spędzając w stolicy, za potrójnymi murami prowincji, grodu i zamku, miała najwięcej do powiedzenia o walce przeciwnika. Jakbym próbowała zagłuszyć chwytający mnie za gardło strach, gorszy niż kły największego nawet wilka.

– Przepraszam… Mów dalej… – poprosiłam, gdy zdołałam choć trochę się uspokoić.

– Możesz mieć rację. – Pokrzywa zamyśliła się. – Czasem najszlachetniejsze  czyny wynikają z najniższych pobudek.

– Jak wtedy, gdy Oleander rzucił swój sobolowy płaszcz ulicznemu grajkowi, bo chciał zaimponować… hm… jak ona miała na imię?

– Pewnie sam już nie pamięta.

Zachichotałyśmy. Jakbyśmy obie marzyły już tylko, by przejść do porządku dziennego nad słowami, które dopiero co padły. Jednak wspólne chwile były zbyt cenne, by tracić je na plotkowanie o braciach.

– Ale jeśli to naprawdę było zaklęcie, tak silne, tak długie, obejmujący tyle dusz… – Pokrzywa zasępiła się. – Musiał korzystać z całej armii czarnoksiężników. Owszem, byli szczurzy magowie, którzy ginęli w potyczkach. Na pewno wielu poległo w Bitwie Końca Świata. Ale czy wszyscy?

Rozumiałam jej tok myślenia. Zastanawiała mnie też jeszcze jedna kwestia.

– Czemu król mówił o strasznej przysiędze?– spytałam w końcu. – Jeśli ci… jeśli oni są niewinni, to chyba nie mamy powodu się ich obawiać.

Pokrzywa wzięła głęboki wdech.

– Straszna przysięga to taka, której nie można złamać, bo zostanie odbita.

– Odbita? W jakim sensie?

– Powiedzmy, że obiecam nie czytać twojego pamiętnika.

– Przecież wiem, że nie zrobiłabyś nigdy czegoś takiego… A poza tym nie prowadzę żadnego pamiętnika!

Pokrzywa kręciła głową, a ja starałam się opanować rumieńce.

– No więc gdybym złożyła straszną przysięgę, że nie przeczytam twojego pamiętnika, gdybyś go miała, oczywiście, to po jej złamaniu Niebiosa sprawią, że ty również przeczytasz mój.

– A piszesz pamiętnik?

– W koszarach? W garnizonie? Byłabym skończoną idiotką! – Zaśmiała się krótko, tylko upewniając mnie w przeświadczeniu, że akademia wojskowa całkiem nieźle uczy trudnej sztuki kłamania jak z nut. Zaraz potem jednak Pokrzywa spoważniała. – Jeśli ojciec złamie przysięgę i nie zapewni dziedzicom Mordownika należytej opieki, co może się stać?

– Raczej nie da się tego odbić – powiedziałam. – Tojad nie powstanie z grobu i nie porwie nas do Lodowej Wieży, żebyśmy polerowali szczurom zastawę z elfich kości.

– A jeśli to zły urok zostanie odbity? Ten rzekomo zdjęty ze szczurów?

– Po końcu świata magia przestała działać – przypomniałam jej.

– Może zacznie.

Jeszcze kilka chwil wcześniej byłam gotowa błagać Niebiosa, by w naszym królestwie znów dało się używać czarów. O ile łatwiej byłoby uleczyć rannych, odbudować zniszczenia, przywrócić dawny blask zmęczonemu walką krajowi. Teraz jednak modliłam się, by nic podobnego nie nastąpiło.

– Sama widzisz… – Pokrzywa wzruszyła ramionami. – Trudno stwierdzić, kto jest w tej sytuacji zakładnikami, my czy oni.

Słowo „zakładnicy” brzmiało wstrętnie, niegodnie. Ale musiałam pogodzić się z faktem, że znacznie lepiej opisywało sytuację naszych rzekomych gości. A może i naszą. Pomyślałam, że szczury jedzące z nami przy stole miały aż nadto powodów, by nas nienawidzić, a jednak maskowały się nad wyraz dobrze. Wróciłam myślami do swojej rozmowy z Piołunem i przez chwile nie zwracałam uwagi na słowa siostry.

– Trzy Nieludzkie.

– Słucham?

– Słyszałaś o Trzech Nieludzkich? – zapytała Pokrzywa.

– To… szczurze bóstwa, prawda? Boginie, które wspólnie stworzyły ten świat. – Tyle wiedziałam z komentarzy do Pieśni Stworzenia, które nie tylko wyjaśniały elfie teksty liturgiczne, ale i bezlitośnie rozprawiały się ze szczurzym bałwochwalstwem.

– Składają im ofiary. Pal licho, czy z elfich niemowląt, czy z pierwszego zebranego ryżu. Taki kult wymaga specjalnej kasty odpowiedzialnej za jego sprawowanie. Nasi szpiedzy donieśli, że była tam najwyższa kapłanka. Ale słuch po niej zaginął.

„Szpiedzy”. Elfi szpiedzy.

– Możliwe, że to ona jest współwinna rzuconemu urokowi….

– Więc teraz nasi bracia biegają po puszczach Północy, polując na czarownicę?

– Możliwe – odparła Pokrzywa z zaskakującą powagą. – Póki wiedźma żyje, może znów rzucić zaklęcie.

Dotąd myślałam, że największym wyzwaniem, przed jakim stoimy po zakończeniu wojny, jest brak słońca i księżyca. Wyglądało jednak na to, że sama wojna jeszcze się nie skończyła. Choć Pokrzywa wyciągnęła swoje wnioski z trudnych do udowodnienia hipotez, całość brzmiała przekonująco. I coraz bardziej przerażająco. Miałam wrażenie, jakbyśmy zostały wrzucone do dołu pełnego skorpionów. Ale czy nasi drodzy goście – szczurzy zakładnicy – nie myśleli o sobie tak samo? Byłam pewna, że dobrze rozumiem to uczucie. Że towarzyszy mi ono nie od dziś.

– Więc teraz możemy tylko modlić się, by zdołali ją… schwytać…? – zapytałam.

– I musimy uważać – przypomniała Pokrzywa. – Uważaj na siebie. – Niezgrabnie pogłaskała mnie po ramieniu. – Proszę.

Pokiwałam głową, a ból, który towarzyszył temu ruchowi, przypomniał mi, z czego mogła wynikać troska Pokrzywy. Gdyby nie Szakłak…

– Ja też będę miała na nich oko.

Ostatnie zdanie wypowiedziała szeptem. Wstała, strzygąc uszami. Na pożegnanie tylko kiwnęła mi głową i ruszyła w boczny korytarz. Pomachałam jej zdecydowanie za późno, by mogła zauważyć mój gest. Zrobiłam to dla siebie. Miałam o czym myśleć i wiedziałam, że nie będą to miłe rozmyślania. Jednak sama nasza rozmowa dziwnie mnie uspokoiła.

Za oknami znów zagrzmiało, a w zaułku, w którym przystanęłam, odpowiedziało temu zduszone echo. Nie, to nie było echo. Mnie po prostu burczało w brzuchu.

Zeszłam z powrotem do sali biesiadnej. I choć kuchcikowie uwinęli się już prawie ze zbieraniem zastawy, zdążyłam z kosza po podpłomykach podwędzić dwa ostatnie. Jeden prawie w całości wpakowałam sobie do ust – teraz musiałam przypominać małego Duriana w jego pierwszym starciu z elfimi wypiekami. Szkoda, że salaterka konfitur już zniknęła, ale nawet tak proste pieczywo smakowało wspaniale. Drugi placek zamierzałam wziąć do swojej komnaty. Nie było to szczególnie eleganckie, ale wiedziałam, że jeśli spałaszuję wszystko naraz, w środku nocy i tak obudzi mnie głód. W kuchni trwały prace i nic nie stało na przeszkodzie, by iść tam i poprosić o normalną kolację (albo chociaż talerzyk, żebym nie niosła swojej zdobyczy w dłoni).

Jednak na samą myśl o ciekawskim wzroku kuchmistrzyni Hortensji traciłam resztki sił, których potrzebowałam, by dotrzeć do Wieży Południowej. A gdy uświadomiłam sobie, że gdzieś w pobliżu na pewno krząta się Kokoryczka, gotowa mnie odprowadzić, ale też gruntownie przepytać z wydarzeń tego wieczoru, poczułam, że nogi aż rwą mi się do biegu. W przeciwną stronę, oczywiście. W kilku susach dopadłam wyjścia.

Deszcz już ustał. Sądząc po niewielkich kałużach na dziedzińcu, nie trwał długo, ale powietrze stało się rześkie. Nie zobaczyłam rozgwieżdżonego letniego nieba, tylko tę lekko migocząca szarówkę, jednak mogłam wreszcie odetchnąć pełną piersią. Groszki i roże pachniały mocniej niż kurz z parującego bruku. Bezszelestny lot sowy zdradziło jej pohukiwanie. Niemal spod moich stóp pierzchła szara jaszczurka i zniknęła wśród kwitnących peonii.

Zwolniłam kroku. Świat się skończył. Wojna być może nie. A jednak sowy wyruszały na swoje nocne łowy nawet bez kompanii księżyca, peonie gięły złociste główki pod ciężarem zebranej w płatki wody, a ślimaki znaczyły brukowaną alejkę srebrnymi śladami swoich pojedynczych mięsistych nóg. Nasze dzisiaj jeszcze trwało, a jutro czekało cierpliwie u wezgłowia, aż kolejny raz otworzymy oczy.

Było tak cicho, że słyszałam każdą pojedynczą kroplę spadającą z koron drzew i każde uderzenie swojego serca. Coraz więcej kropli. Coraz szybsze bicie serca. Chrobot. Stukot. I kolejny przetaczający się po burzowym niebie grom.

– Jak tam gardziołko, myszko? Nie boli?

Dziękuję za lekturę!

Komentarze

Nie masz jeszcze żadnych komentarzy.