Yoggotta

Jak znaleźć kogoś podobnego mi mój lordzie? Ludzi szuka się łatwo: muszą codziennie coś jeść i pić, potrzebują do życia czegoś więcej niż powietrza. Budują domy, grupują się, tworzą kultury, handlują… ludzie rozpełzają się po planetach jak zaraza i nie sposób pomylić ich z niczym innym.

Ja nie byłem jednak człowiekiem. Szukałem czegoś innego. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że jestem Yoggottą – w swoich własnych oczach przypominałem raczej diabła. Ale nie wyglądałem wcale inaczej, niż ludzie, nie rozpoznałbyś mnie mój lordzie pomiędzy innymi, zresztą… nie poznałeś we mnie kogoś nieśmiertelnego, dopóki nie zobaczyłeś jak w wolnej chwili ćwiczyłem. Yoggotty nie przynoszą odmiennego zapachu (przynajmniej póki nie są w swojej prawdziwej postaci), jak wszyscy pozostali nieśmiertelni, wliczając w to ludzi. Nie odstają również, aż tak bardzo zachowaniem i wyglądem. Nie mają takiej mocy, by przykuła ona czyjąkolwiek uwagę. Są niezauważalne w tłumie.

Jak więc odnaleźć drugiego z mojego rodzaju? Równie dziwne stworzenie jak ja? Ty wpadłbyś na to szybciej mój lordzie, o wiele szybciej. Mi zajęło to tydzień. Powinieneś być ze mnie dumny, chociaż wiem, że nawet gdybyś był, nigdy mi tego nie powiesz.

Pomyślałem, że skoro ja żywię się duszami, to i mi podobni się nimi żywią. Wystarczyło więc rozpuścić informację, że oddałbym duszę, za worek złota. Powiedzieć to za głośno w tłocznym miejscu. A potem czekać.

Ludziom wydaje się zawsze, że gdy w pokoju są sami, to nie ma tam nikogo, prócz nich. A jednak czuć ten dreszcz na kręgosłupie, jakby ktoś obserwował, doskonale pamiętam to uczucie. Nagła duszność, niepokój i strach. Ciemne moce dbają o swoich wychowanków wynosząc z takich miejsc zapach ludzkich dusz. Kradnąc, co się da z ich świadomości, rozbudzając emocje: nie można czuć się bezpiecznie dlatego, że jest się samemu.

Podobnie, wydaje się im też, że w tłumie takie westchnienia umykają ciekawskim uszom, że nikogo to tak naprawdę nie obchodzi. Być może w tym Wszechświecie są miejsca, gdzie faktycznie tak jest, ale nie tu, gdzie się wychowałem.

Pamiętam, że kiedy poszedłem na jarmark i rozmawiałem z ulicznym sprzedawcą dzwonków, takich, które wiesza się nad drzwi. Było gorąco. Wyjątkowo słoneczny dzień, nawet jak na warunki Leokasji, sprawił, że tłumy ludzi chowały się pod parasolami, albo w ogóle nie wychodziły z domów na tę spiekotę. Było stosunkowo cicho i każdy mógł nas usłyszeć. O to mi właśnie chodziło.

Mówiłem bardzo cicho, ciszej może niż powinienem, oglądając uważnie miedziane kloszyki, które wydawały ten charakterystyczny dźwięk, kiedy je tylko odrobinę potrącić. Potem pożegnałem się i odszedłem, niby spojrzeć na klatki z ptactwem. Sądziłem nawet, że mój plan poszedł wyjątkowo kiepsko, że nikt niczego nie usłyszał. Och… gdybyś mnie wtedy znał wybuchnąłbyś śmiechem mój lordzie, kpiąc z mojego niedoświadczenia.

Wróciłem do mieszkania i wydawało mi się, że jedynie się łudzę. Najpewniej gdybym spróbował podobnego triku na Endeni tak by właśnie było, ale nie tutaj. Doskonałe miejsce, które zdołałem polubić od czasu, gdy zmuszony byłem tutaj zamieszkać będąc jeszcze zbyt młodym, by to w ogóle pamiętać. W końcu to stolica wszelkiego handlu, nawet tak nierozpowszechnionego.

Ryc. 8 Rundig

Do drzwi rozległo się pukanie, ale nie takie żywe i energiczne, jak gdy to robią obchodni sprzedawcy, ciche, wyważone. Otworzyłem bez wahania: czego miałbym się obawiać?

Młody chłopiec wszedł do środka bez pytania mnie o zgodę i skłonił się lekko. Był niewysoki, szczupły i wesoły, nosił brązowe spodnie, szelki, beżową koszulę i komicznie przekrzywiony beret w kratkę osadzony na odstających uszach. I przysiągłbym wtedy, że jego podbródkiem śmiało można by było zostawiać dziury, na wylot, w każdym dostępnym materiale. Zamknął drzwi mojego mieszkania i oparł się o nie, a potem roześmiał się, tak, jak to czynią niektórzy zbyt pewni siebie złodzieje. Pracując dla lorda poznałem ich kilku, ale żaden nie wzbudził mojej sympatii.

- Obiło mi się o uszy, że szukasz pan dobrej oferty na swoją duszę. Czego pan sobie życzysz za swój jeden podpis, jeśli wolno spytać? – mówił swobodnie, a jednak brzmiało naprawdę kusząco. Gdybym faktycznie miał coś na sprzedaż pewnie recytowałbym już swoje warunki. Brzmiało tak dobrze, że postanowiłem brnąć w to dalej, jeszcze chociaż przez moment.

- Złota – odpowiedziałem udając speszonego. Nie byłem nim w istocie. Nie peszył mnie w ogóle fakt tego, z kim rozmawiam, ani o co toczy się stawka. Co mogło się stać? Teraz wiem, co mogło i klnę się, na Twoje dobre imię mój lordzie, że wdzięczny jestem za to, jak potoczyło się wtedy spotkanie.

- A! Niewiele prawdę powiedziawszy… - chłopak naparł na mnie tak, że się potknąłem cofając się i wsparłem o drewnianą ścianę, a on oparł dłoń na niej, przy moim uchu i wysunął szyję wprost do mojej twarzy. – Tylko niech mi pan nie mówi, że jest z tych głupców, co to nie wierzą w duszę. Niech mi pan tego nie robi… .

Brzmiało niemal jak melodia, kuszenie diabła, którego nie sposób nie usłuchać. A nie powiedział przecież niczego, co naprawdę mogło mnie skusić. Uznałem zaraz, że dobrze będzie usunąć się z tego niedogodnego położenia i wyjaśnić przyczynę spotkania: zanim jegomość sam zrozumie, że w istocie nie mam zupełnie nic do sprzedania. Zjechałem więc nieco po ścianie i w sposób dość nie elegancki wysunąłem się pod jego ramieniem.

- A więc pan też… też je je – wymówiłem cicho. Uniósł nieco brwi, potem uniósł też głowę poważniejąc i oblizał usta.

Komentarze (0)

Brak komentarzy

Bądź pierwszą osobą, która skomentuje!