Wieżowce w Poznaniu lśniły, jakby wypolerowano je na przyjęcie bogów, a u ich stóp leżała zgniła, zapomniana historia.
Późne lato 2083 roku było duszne, niespokojne i nabrzmiałe od niedomówień. Powietrze przypominało stęchłą wodę zamkniętą w słoiku — nieruchome, lepkie i nienaturalnie ciepłe mimo zbliżającego się zmierzchu. Nad dachami neoszklanych wież unosiła się szaro-żółta mgła, składająca się z pyłu, wilgoci i dymu z fabryk przetwarzających wszystko — od plastiku po ludzkie złudzenia.
Na północnych przedmieściach, gdzie niegdyś kończyły się linie tramwajowe, a zaczynały ścieżki polnych dróg, dziś zalegały ruiny: wypalone szopy, betonowe szkielety, zdziczałe sady i wciśnięte między nie ogrody społeczne, uprawiane przez tych, którzy nie ufali jedzeniu z kapsułek. Tu technologia i natura nie były w konflikcie — raczej próbowały nauczyć się wspólnie oddychać.
W oddali, za linią drzew, pojawiła się sylwetka samotnego jelenia. Stał bez ruchu, jakby w zamyśleniu obserwował lśniącą katedrę z chromowanego szkła. Przez chwilę wyglądał na wyrwanego z innej epoki, zanim zniknął wśród zarośli — tak samo cicho, jak się pojawił.
W centrum miasta światło rozlewało się nierównomiernie. Neonowe reklamy projektowane były już nie tylko na ściany budynków, ale i na mgłę — niektóre z nich poruszały się leniwie jak duchy starożytnych bóstw, którym ktoś nadał kod HTML. Pod ich stopami przechodnie sunęli jak cienie, ze wzrokiem utkwionym w rozszerzonej rzeczywistości lub ekranie wmontowanym w dłoń.
I choć ludzie wciąż budowali wysoko, modlili się płytko.
Stare religie zgasły. Wygasły cicho, jak ognisko, którego nikt już nie dokarmiał. Proroctwa sprzed wieków leżały zapomniane, a symbole wiary — niezależnie od tego, do jakiego boga należały — przekształcono w dekoracje: tatuaże, grafiki, aplikacje medytacyjne. Historia została zakopana pod warstwami betonu, szkła i obojętności. A jednak… coś się ruszało pod tym gruzem.
Gdzieś między stacją Kolej Metropolitarna Zachód a dawnym kompleksem wojskowym, zasypanym po krótkim, ale brutalnym konflikcie w latach pięćdziesiątych XXI wieku, czekało coś, co nie poddało się ani czasowi, ani zapomnieniu.
W opuszczonym, zardzewiałym schronie atomowym, ukrytym w gęstwinie splątanych chaszczy i zakazanych stref, zapaliło się pierwsze światło.
Nie neon. Nie hologram. Prawdziwe światło. Ciepłe, nieregularne, bijące z płomienia, który tlił się w starej metalowej lampie, rozświetlając twarz mężczyzny o oczach twardszych niż stal i głosie, który przemawiał tylko wtedy, gdy naprawdę należało mówić.
Michał „Grom” Sobieski czekał. Wiedział, że dziś się spotkają. A świat — ten zrujnowany i zapomniany — nie był już ich jedynym dziedzictwem.
Był tylko pierwszą warstwą.
Stalowe drzwi schronu zaskrzypiały jak stare wspomnienie. Wewnątrz panował chłód z innego wieku — wilgotna cisza betonu i rdzy. Michał oparł się o metalowy filar, splecione ręce założył na piersi. Spokojny. Gotowy. Jak zawsze. U jego pasa wisiała latarka wojskowa, a za pazuchą — coś cięższego, ale mniej widocznego. Oczy miał utkwione w wejściu.
Pierwsza przyszła Kasia.
Katarzyna "Ziemia" Wojnowicz zsunęła z głowy kaptur i otrzepała z ramion brązowe liście. Pachniała wilgotną ziemią, jakby całą drogę szła pieszo przez zarośla — i pewnie tak było. Jej buty były przemoczone, a pod paznokciami błoto. Miała przy sobie lnianą torbę z zasuszonymi ziołami i starym notatnikiem. Spojrzała na Michała bez słów, tylko skinięciem głowy — głęboki, niewerbalny szacunek.
— Przyszłaś. — Głos Groma był cichy, ale pewny.
— Ty zwołałeś — odpowiedziała równie spokojnie. — A jeśli on to przewidział, to nie można było nie przyjść.
Chwilę później pojawił się Piotr "Cień" Lisowski. Bez zapowiedzi. Po prostu nagle był. Mimo że drzwi się nie poruszyły. Cień nigdy nie robił hałasu. Jego płaszcz był ciemny, materiał opływał ciało jak dym. Przez chwilę tylko obserwował z cienia, jakby oceniał sytuację.
— Nadal grasz Mesjasza, Grom? — rzucił z chłodnym uśmiechem.
— Nadal udajesz, że ci nie zależy? — odciął się Michał.
Ich spojrzenia zwarły się na krótką chwilę. Cień się nie cofnął, ale po kilku sekundach skinął głową Ziemi i odszedł w głąb schronu.
Wkrótce pojawili się inni.
Natalia „Zmierzch” Wysocka wtoczyła się jak burza. Kurtka skórzana, buty cięższe niż jej postura i wzrok, który rzucał wyzwania każdej ścianie. Zmierzyła spojrzeniem Michała, uśmiechnęła się kącikiem ust.
— Oby było warto. Przerwałam coś... interesującego.
Zaraz za nią — Tomasz „Iskra” Górski. Jego energia wypełniła przestrzeń, zanim jeszcze wszedł. W dłoni trzymał sportowy plecak i kanapkę, którą gryzł bez ceremonii.
— No to kogo mamy ratować tym razem? — rzucił, nie kryjąc ekscytacji.
Zofia „Melodia” Urban weszła po cichu, ale jej obecność była jak delikatna nuta — wszyscy ją usłyszeli, choć nikt nie przerwał rozmowy. W dłoniach niosła starą lirę. Jej oczy były nie z tego świata — zapatrzone w coś, co widziała tylko ona.
Tuż po Melodii, niemal niezauważalnie, wszedł Olek „Srebrny” Bąk — jak cień przesuwający się po wodzie. Minął ją, muskając lekko ramię; ich spojrzenia spotkały się i natychmiast uciekły, jakby dzielili ten sam sen. Nie powiedział nic — wystarczyło, że był.
Szymon „Wiatr” Baran i Wiktor „Gość” Zieliński przybyli razem, żartując i przekomarzając się, jakby właśnie wrócili z podróży do innego świata. Ich lekkość kontrastowała z ciężarem atmosfery.
Anita „Źródło” Lewandowska weszła w ciszy, niemal niepostrzeżenie, niosąc w obu dłoniach termos i mały woreczek z suszonymi kwiatami. Pachniało za nią rumiankiem i macierzanką. Rozejrzała się uważnie, jakby zmysłami wychwytywała każdą emocję obecnych.
Za jej plecami szedł Karol „Tkacz” Kwiatkowski — uśmiechnięty, opanowany, w grubym swetrze z ręcznie haftowanymi symbolami. Od razu podszedł do Szymona i Wiktora, by ich uściskać. Uspokajająca obecność, której wszyscy potrzebowali, choć nikt tego nie powiedział na głos.
Dominik „Płomień” Król wszedł jak ktoś, kto nie zna wątpliwości. Energiczny krok, wyprostowana sylwetka, kurtka narzucona na ramiona jak peleryna. W jego oczach płonął wewnętrzny ogień — i odrobina wyzwania.
Chwilę po nim zjawił się Paweł „Solar” Majewski — jakby na przekór. Chłodny, precyzyjny, z cienkimi okularami i cyfrowym notatnikiem przy pasie. Gdy ich spojrzenia się spotkały, nie padło słowo, ale napięcie między nimi było niemal fizyczne.
Jakub „Trzyton” Malinowski przyszedł sam, z plecakiem pełnym sprzętu i ramionami szerokimi jak framuga drzwi. W jego ruchach było coś surowego, zrodzonego z walki. Trzy twarze — radość, gniew i skupienie — zdawały się przemykać po jego obliczu niczym fale.
Igor „Żar” Czarny nie wszedł. Po prostu był — stał w cieniu pod rurami wentylacyjnymi, z papierosem tlącym się w palcach i półuśmiechem, który nie docierał do oczu. Patrzył na wszystkich jak na tajemnicę, którą dawno rozwiązał, ale nie zamierzał nikomu zdradzić odpowiedzi.
Wszyscy byli na miejscu.
W schronie zapanowała cisza, gęsta od niedopowiedzeń. Oczy kierowały się na Michała. Tylko on stał w tym samym miejscu, niewzruszony. Grom.
— Wiecie, czemu was zwołałem — powiedział, nie unosząc głosu. — Nie chodzi o przeszłość. Nie chodzi też o to, kim byliśmy. Chodzi o coś, co właśnie się budzi.
Z jego kieszeni wysunął się kawałek pergaminu, starego jak sama ziemia, na której stali.
— Rękopis został odnaleziony. I są w nim rzeczy, których nie powinno być.
Nikt się nie zaśmiał. Nikt nie zaprzeczył.
Tego wieczoru nie byli już tylko grupą dawnych znajomych. Byli kręgiem.
I coś większego niż oni właśnie patrzyło im przez ramię.
Gdy cisza wypełniła każde echo, Michał sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej kurtki. Wyjął zawiniątko — gruby, lniany materiał, zszyty w pośpiechu, postrzępiony na rogach. Rozwinął go powoli, niemal z czcią, jakby każdy ruch miał znaczenie.
W środku leżał rękopis.
Papier był stary, nierówny, w miejscach pokryty plamami, które wyglądały jak wyschnięta krew lub ziemia. Brzegi były przypalone, a litery — pisane ręką, która znała ciężar wieków. Michał rozłożył go na stole z resztek metalowego kontenera. Oświetlił latarką wojskową. Mrok nie chciał ustąpić łatwo.
— Mój dziadek... — zaczął cicho. — Znalazł to w ruinach pod Międzyrzeczem. W starej komorze grobowej, zamurowanej od czasów Piastów. Nigdy nie powiedział nikomu poza mną. Schował rękopis, przekazał mi go przed śmiercią. I powiedział tylko jedno: „Kiedy świat zacznie pękać — zbierz ich.”
Szymon skrzywił się teatralnie. — Brzmi jak początek kiepskiego mitu.
— To może być mit — odparł Michał spokojnie. — Albo jego koniec.
Piotr „Cień” zbliżył się pierwszy. Nachylił się nad pergaminem, palcami nie dotykając powierzchni. Jego wzrok był chłodny, ale coś w nim drgnęło.
— To nie tylko tekst. Tu są warstwy — stwierdził. — Ktoś zapisał to z zamysłem. Warstwa po warstwie.
Kasia „Ziemia” wzięła do ręki jeden z osobnych skrawków, na którym widniał rysunek: kobieta w koronie z wężami i kłosami, za nią dąb, którego korzenie były splecione z rzeką.
— To Mokosz — szepnęła. — Ale inna. Starsza. Jakby ktoś rysował ją z pamięci snu.
Natalia "Zmierzch" przesunęła palcem po inskrypcji. — Staropolszczyzna... ale taka, jakiej nie uczyli nawet na etnolingwistyce. To może być zapis sprzed chrztu.
— Albo z czasów, których nie było — dorzucił Olek „Srebrny”, zapatrzony w rysunek przedstawiający postać z czterema twarzami i maską. — Tu jest Świętowit. I coś jeszcze. Za nim coś... jakby zwierciadło.
Zofia „Melodia” zamknęła oczy i zaczęła szeptać pod nosem fragmenty tekstu. Słowa brzmiały jak pieśń — złamana, pełna przeszyć i dysonansów.
I wtedy Michał przewrócił stronę na ostatni arkusz.
Wszyscy zamilkli.
Na pożółkłym papierze widniał schemat. Krąg runicznych symboli. Znaki, które przypominały starosłowiańskie glify, wokół których krążyły cztery linie — jak ścieżki w rytuale. Pośrodku — słońce i błyskawica skrzyżowane z sierpem księżyca. A pod spodem:
"Obudźcie ich, nim zbudzi się ono."
— To rytuał — powiedział cicho Michał. — Przebudzenia. Tylko nie wiadomo... czego dokładnie.
Cień spojrzał mu w oczy. — Może nie czego. Może kogo.
A potem padły słowa, które zmieniły bieg wieczoru.
— To my jesteśmy ostatnimi, którzy mogą go wykonać.
Zimne światło latarki zatańczyło na ścianach schronu, odbijając się od wilgoci jak od łez starych duchów. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Papier rękopisu zdawał się oddychać cicho, jakby sam był żywą istotą.
Olek „Srebrny” Bąk wpatrywał się w schemat rytuału, ale jego oczy nie widziały już papieru. Błądziły gdzieś dalej — głębiej.
— Ja to widziałem — powiedział nagle.
Wszyscy spojrzeli na niego. Zwykle był cichy, ulotny jak dym, ale teraz jego głos był ostry, prawdziwy. Jakby właśnie się obudził.
— Od tygodni śni mi się to samo. Ciemna kraina, niebo spękane jak porcelana, a pod nim... postacie w koronach. Ich twarze są rozmazane, ale czuję, że mnie znają. Jeden z nich trzyma węża, który owija się wokół ogromnego dębu. Drugi — kruka, który szarpie coś w ciemnościach. Trzeci milczy. Zawsze milczy. Ale kiedy się zbliża, wszystko zaczyna gnić.
— Cień i korzenie — szepnęła Kasia. — Żywioły przebudzenia.
— To nie tylko sny — dodała Anita „Źródło”, siadając na starym skrzyniowym siedzeniu obok Groma. Miała oczy szeroko otwarte, jakby chłonęły coś więcej niż tylko światło. — Odkąd Michał przywiózł ten rękopis… coś się zmieniło. Przestrzeń wokół niego. Czasami, kiedy z nim rozmawiam, widzę powidoki — jakby był w dwóch miejscach naraz. I ten chłód… Zawsze pojawia się, zanim jeszcze otworzy drzwi.
Tomasz „Iskra” zmarszczył brwi. — Serio? Mówicie o snach i wietrze jak o znakach końca świata?
— A jeśli właśnie nimi są? — odezwał się Karol „Tkacz”, spokojnie, ale z ciężarem. — Nie raz i nie dwa w historii wszystko zaczynało się od drobiazgów. Cieni. Symboli. Ludzi, którzy patrzyli głębiej.
— Przecież my jesteśmy symbolem — rzuciła Natalia z uśmiechem bez radości. — Szesnaście znaków, szesnaście imion, legendy sprzed tysiąca lat, które dziwnym trafem pasują do naszych nazwisk i charakterów? To wszystko jest… zbyt układne, żeby było przypadkowe.
— Bo to nie przypadek — odezwał się cicho Adam „Prorok”. Nie podnosił wzroku, wpatrzony w jedną z run. — To przypomnienie.
Zapadła cisza, jakby coś głębokiego właśnie wpadło do wody i nie wypłynęło.
Wtedy zgasło światło.
Na ułamek sekundy zapadła ciemność — gęsta, żywa, jakby oddychała. I w tej ciemności niektórzy przysięgali, że słyszeli oddech. Nie człowieka. Coś starszego.
Latarka Michała znów zapaliła się sama, jakby ją coś popchnęło.
— Zaczyna się — powiedział.
Światło powróciło, ale cisza została — gęsta, napięta, pełna niewypowiedzianych słów. Piotr „Cień” stał oparty o ścianę, ramiona skrzyżowane na piersi, twarz skryta w półcieniu.
— Nie mogę uwierzyć, że traktujecie to wszystko poważnie — powiedział chłodno. — Proroctwa? Znaki? Dęby, węże, powidoki? Mamy rok 2083, nie średniowiecze. To wszystko pachnie mi dobrze skonstruowaną bzdurą. Ktoś znalazł stare kartki, dorobił do tego mit i czeka, aż się nakręcimy.
— Czyli uważasz, że mój dziadek to oszust? — Michał „Grom” podniósł wzrok znad rękopisu, głos miał spokojny, ale nabrzmiały napięciem. — Bo on to znalazł, badał przez lata. A teraz zniknął. Bez śladu.
— Albo po prostu odszedł, jak wielu przed nim — odparł Cień, wzruszając ramionami. — Nie wszystko musi być tajemnicą. Czasem ludzie odchodzą, Michał. Czasem... giną, bo za bardzo chcą wierzyć.
— Mówisz o śmierci jak o statystyce — syknęła Natalia „Zmierzch”. — Może przestań racjonalizować wszystko, co wymyka się twojej kontroli.
Zanim Cień zdążył odpowiedzieć, na środek wyszedł Dominik „Płomień” — jak zawsze z impetem.
— Wystarczy tego smędzenia — rzucił z irytacją. — Może i to wszystko wygląda jak z taniego serialu, ale jedno wiem na pewno — nie zebrałbyś nas, Grom, gdybyś nie czuł, że coś się dzieje. A ja to czuję. Pod skórą. Jak ogień przed burzą.
— No to chodźmy to sprawdzić! — dorzucił Iskra, który zdążył już skończyć kanapkę i zacząć drugą. — Nie będziemy siedzieć w tym grobowcu i gapić się na starą kartkę. Mamy imiona bogów, sny jak z koszmaru i artefakt, który... no, może jest bzdurą, ale to cholernie interesująca bzdura.
Cień uniósł brew.
— Czy wy naprawdę chcecie rzucić całe życie dla „interesującej bzdury”?
Iskra wyprostował się, energiczny, gotowy do starcia.
— Może właśnie po to się żyje.
— A może po to się umiera — odparł Piotr cicho.
Grom uniósł rękę.
— Dość. Nie po to was wezwałem, żebyśmy się teraz pozabijali. Mamy coś, co może być ważne. Albo nie. Ale jeśli to tylko legenda — rozwieje się sama. A jeśli nie… lepiej być gotowym.
Zapadło milczenie. Tylko gdzieś z głębi schronu zaszumiała rura, jakby stary budynek sam komentował ich słowa.
— Dajcie mi jedną noc — odezwał się Adam „Prorok”. — Przeczytam rękopis jeszcze raz. Cały. Od deski do deski. Rano zdecydujemy.
Michał kiwnął głową. Ale wiedział już, że decyzja zapadła wcześniej. W snach. W symbolach. W cieniach.
~~~~~~~~~~
Nie każdy cień jest pusty.
Wysoko, na jednej z krawędzi wzgórza porośniętego wyschniętym wrzosem i czerniejącymi brzozami, coś się poruszyło. Bez dźwięku. Bez światła. Jakby wiatr zapomniał powiać w jego stronę. Postać trwała w bezruchu, wtulona w noc, obserwując opuszczony schron przez starą lunetę noktowizyjną — model wojskowy, zmodyfikowany.
Soczewka zaiskrzyła bladozielonym światłem.
Wewnątrz — szesnaście osób. Głosy podniesione, emocje surowe, jeszcze nieskierowane. Chaos w zarodku. Obserwator znał ich profile: Michał Sobieski, Katarzyna Wojnowicz, Piotr Lisowski… i reszta. Rozsiani dotąd po kraju — niegroźni osobno. Ale teraz ktoś ich wezwał. I odpowiedzieli.
— To się zaczyna — szepnął głos w eterze, z urządzenia przypiętego do wewnętrznej strony płaszcza.
Obserwator nie odpowiedział od razu. Nie odrywał wzroku od wejścia do schronu. Jakby spodziewał się, że coś z niego wyjdzie — albo coś do niego wejdzie.
— Potwierdzam — powiedział w końcu. Głos był niski, spokojny. Ćwiczony w ciszy. — Są razem. Wszystko wskazuje na to, że rękopis dotarł do Michała.
W eterze zaszumiało.
— Procedura Zmierzch? — spytał głos. Nie brzmiał ludzko. Raczej jak echo z tunelu — starego, głębokiego.
Obserwator zamilkł.
Pod kurtką miał przypięty znak — czarny sygnet bez symboli, tak gładki, że światło się na nim rozpraszało. Znak Strażników Cienia. Dzieci tych, którzy nigdy nie chcieli, by historia zatoczyła pełne koło.
— Jeszcze nie. — Zawiesił głos. — Na razie tylko patrzymy. Jeszcze nie wiedzą, kim są. Jeszcze nie pamiętają.
Głos w urządzeniu zamilkł, ale to milczenie było cięższe niż jakiekolwiek słowo.
Obserwator zsunął się po zboczu niczym cień, który zna drogę. Minął zakurzone resztki znaku drogowego, wyblakłą tablicę z napisem „Obiekt wyłączony z użytku – WSTĘP WZBRONIONY”, i zniknął w gęstniejącej mgle.
Za jego plecami, pod ziemią, ludzie przeznaczenia zaczynali śnić na jawie.
~~~~~~~~~~
Powietrze w schronie zgęstniało. Po burzliwej wymianie zdań nastała cisza, w której nawet najdrobniejsze szmery — syk otwieranej butelki z wodą, przesunięcie krzesła, skrzypnięcie skóry — brzmiały zbyt wyraźnie. Michał stał nad stołem z rozłożonym rękopisem. Papier był stary, poplamiony, niektóre litery przetarte przez czas. Inne – świeże jakby spisane wczoraj.
— To nie są tylko bajki — odezwał się w końcu. Głos miał spokojny, ale każda zgłoska była ciężka jak stal. — Mój dziadek spędził pół życia, próbując odczytać te symbole. I zginął, zanim dokończył pracę. Jeśli to tylko zbiór szaleńczych notatek — to udowodnimy to i wrócimy do życia. Ale jeśli to coś więcej...
Piotr „Cień” przewrócił oczami, ale nie powiedział nic. Zgasił papierosa w starym, żeliwnym kubku. Milczenie z jego strony było prawie zgodą.
— Luborzyca — powiedziała cicho Ziemia, zerkając do jednej z map. — Wspomniana tu, tu i jeszcze tu. "Miejsce, gdzie korzenie wciąż śnią". Jeśli istnieje gdzieś coś, co przetrwało dawne rytuały... to może być tam.
— Stara osada. Opuszczona od kilkudziesięciu lat — dodał Wiatr, marszcząc czoło. — Ale teren zamknięty. Zmilitaryzowany od dekady. Przynajmniej oficjalnie.
Iskra roześmiał się i uniósł brwi.
— Tym lepiej. Jeśli coś jest zakazane, to zazwyczaj warte zobaczenia.
Płomień uderzył dłonią w stół, aż rękopis zadrżał.
— Nie będziemy siedzieć i rozkładać tych kartek przez kolejne tygodnie. Trzeba działać. Zbadać to miejsce. Osobiście.
Spojrzenia krążyły po pomieszczeniu — niektórzy pełni obaw, inni twardzi jak kamień. Ale jedno było jasne: decyzja zapadła.
— Jutro rano — powiedział Michał, zwijając rękopis i chowając go do wzmocnionej tuby. — Pakujemy się. Jedziemy do Luborzycy.
Jego słowa zawisły w powietrzu jeszcze przez chwilę, zanim wszyscy zaczęli się rozchodzić. Milcząco, bez zbędnych pożegnań. Coś się zmieniło. Coś zostało nazwane. Przyszłość, dotąd mglista, nabrała konturów.
Michał był ostatni. Stanął przy stalowych drzwiach i spojrzał w głąb schronu, jakby chciał zapamiętać ten moment. Może ostatni, w którym byli tylko ludźmi.
Zamykając drzwi, powiedział cicho, lecz wyraźnie:
— Jeśli istnieją bogowie, jeśli ich wołanie nie ucichło — odpowiemy im.
Zamek szczęknął metalicznie. I wtedy — gdzieś w oddali — rozległ się grzmot. Głęboki, niespodziewany. Niebo pozostawało bezchmurne.