Roksana

    

        

    Roksana nerwowo obierała warzywa. Nie czuła się komfortowo wśród tak wielu ludzi – szczególnie, że większość z nich słabo znała. Nigdy nie zaprzyjaźniła się szczególnie z nikim ze wsi i zawsze ona jak i jej dzieci były tu obce. Jedyną rzeczą, która łączyła ją z kobietami wokół, był jej mąż. I tylko przez wgląd na niego zaprosiły ją dziś.

- Co ci się tak ręce trzęsą – zapytała kobieta po prawej – Jeszcze się zatniesz.

Jakaś inna kobieta ścisnęła pytającą na ramie i spojrzała na nią wściekle. Roksana nie była pewna, czy ma odpowiadać.

- Nic dziwnego, że jej się ręce trzęsą, tobie by się też trzęsły – syknęła ta wściekła – ty Rózia jak coś palniesz to zawsze bez myślenia.

Roksana próbowała zapamiętać, że kobieta, która zadała jej pytanie, ma na imię Róża. Wstyd było jej przyznać nawet przed samą sobą, że imion większości kobiet kompletnie nie znała albo nie pamiętała. Nigdy nie zapraszały ją nigdzie ani nie odwiedzały, więc jedyne co o nich wiedziała, to to, że mieszkają z nią w tej samej wsi.

Odkąd jej mąż zaginął, wszystko się zmieniło.

Codziennie ktoś pukał do jej drzwi. Ktoś ją zapraszał i chciał przyjąć do siebie. Czuła się przytłoczona, ale bała się, że jeśli odmówi, ludzie wezmą to do siebie. Może chcieli być mili, a może chcieli się czegoś dowiedzieć. Może po prostu popatrzeć na kogoś, kto cierpi bardziej niż oni. Tragedia Roksany szybko stała się lokalną rozrywką dla kobiet i mężczyzn we wsi – każdy chciał brać w niej udział i móc powiedzieć, że zrobił coś dobrego.

A może wytłumaczenie było jeszcze mroczniejsze. Może oceniali jej reakcje, to jak się zachowuje. Czy jest wystarczająco smutna? Czy płacze wystarczająco często? Co jeśli nie zda tego testu?

Roksana zacisnęła palce na blacie stołu. Nie, nie może tak myśleć. Może po prostu ludzie chcieli być dla niej mili.

- Wszystko w porządku – odpowiedziała i uśmiechnęła się słabo – Jestem tylko zmęczona.

Kobiety pokiwały głowami i wróciły do krojenia warzyw.

Było jeszcze jedno wytłumaczenie, nawet prostsze. Córka jednej z kobiety, chyba Jadwigi, wychodziła za mąż i to na jej wesele szykowały właśnie jedzenie. Trochę jednak nie wypadało organizować wesela gdy mąż Roksany zaginął i nikt nie wiedział co się z nim stało. Jadwiga mogła zaprosić ją, aby zobaczyć, czy Roksana nie jest zła na to wesele. Teraz przypomniała sobie, jak jedna z kobiet pytała się jej czy ktoś znalazł jakikolwiek ślad jej męża. Gdy kobieta usłyszała, że nie, nic nie wiadomo, wyglądała jakby się nagle uspokoiła. Ciała nie ma, nie będzie więc też pogrzebu, a ślub może się odbyć w spokoju.

Nagle wszystko to wydało jej się takie przyziemne. Świat nie zatrzymuje się tylko dlatego, że ona cierpi.

Kobiety wokół znów zaczęły rozmawiać. Roksana nie przysłuchiwała się ich słowom, ale sam rytm rozmowy, szum wokół, uspokajał ją. Ktoś się śmiał, ktoś narzekał. Jakieś dziecko w kącie nuciło piosenkę. Dźwięki kołysały ją. Choć dzień był chłodny, wnętrze chaty rozgrzane było ciałami i oddechami kobiet. Roksana przymknęła oczy. Czuła jak jej własne ciało rozpływa się w głosach i ruchach innych. Przez chwilę nie było nikim, a jednocześnie była wszystkim. Przyjemnie było tak trwać. Być częścią czegoś. Pierwszy raz w życiu odkąd zamieszkała w tej wsi, poczuła się spokojna.

To był trzeci dzień odkąd jej mąż zaginął.

***

Nikt nie wiedział, co mogło się z nim stać, ale pomimo tego mężczyźni ze wsi robili wszystko, by odnaleźć jakikolwiek trop. Przeszukiwali pobliskie lasy i pola. Może zasłabł. Może uderzył się w głowę i nie wie, jak wrócić. Nikt nie chciał myśleć o najgorszym, ale im więcej dni mijało tym bardziej ludzie szeptali między sobą.

Piątego dnia kilku mężczyzn zapukało w drzwi chaty, którą Roksana dzieliła ze swoim mężem i dwójką dzieci. Chata znajdowała się daleko od innych domów, bliżej lasu i tuż obok małego strumienia. Kiedyś mieszkała tam także jej teściowa, ale ta nie żyła już od lat.

- Szczęść boże – powiedział jeden z mężczyzn i ściągnął kapelusz z głowy

Roksana kiwnęła głową, wyszła z domu i zamknęła za sobą drzwi. Cokolwiek mieli do powiedzenia, nie chciała, żeby dzieci to słyszały

- Szliśmy dziś znów drogą od karczmy – odezwał się jeden, najstarszy, Stanisław

- Już tam szukało tyle ludzi, jakby gdzieś leżał to by go ktoś znalazł – powiedziała cicho

Mężczyzna kiwnął głową.

- Ale teraz żeśmy szli lasem

Roksanę przeszedł dreszcz.

Do karczmy można było dostać się drogą, ale czasem ludzie szli lasem. Szło się krócej, ale wieczorem czy nocą las był ciemny. Chociaż od lat nikogo nie zaatakowało żadne zwierzę, wśród drzew wokół często błyszczały oczy lisów i wilków.

Jej mąż często wybierał właśnie tę drogę. Wyruszał od strumienia obok ich domu i szedł w stronę jeziora, z którym łączył się strumień. Potem kierował się w stronę lasu. Już od jeziora widać było światła wsi obok, a czasem słychać było nawet śpiewy z karczmy. Trudno było się zgubić, ale gdy ktoś wracał pijany albo noc była bardzo ciemna i mglista ludzie nadal woleli wybrać łatwiejszą drogę.

- Byliśmy nad jeziorem. Niczego nie wiedzieliśmy. Ani śladu. Ale tak myśleliśmy…  - Stanisław rozejrzał się nerwowo

- Mów – powiedziała Roksana – Mów prawdę, nieważne jak by była straszna

- Może szedł pijany i wpadł do tego jeziora – odezwał się inny, młodszy mężczyzna – Lata temu tak ktoś się tam utopił. Wysokiej wody nie trzeba, albo się może w głowę uderzył jak upadł

Roksana poczuła, jakby ktoś uderzył ją prosto w serce. Nie mogła złapać tchu.

- No ale – wyszeptała – to by ciało było, chociaż… Cokolwiek

- Może zwierzęta rozniosły. Albo… Może gdzieś głębiej wpadł – odezwał się Stanisław, ale młodszy mężczyzna przerwał mu szybko

- A gdzie tam wpadł, to by wypłynął. Ciało by nabrzmiało gazami by go na powierzchnie wyniosło. No chyba, ze go coś przygniotło, ale to by ktoś musiał specjalnie, albo… - przerwał nagle, widząc jak Roksana zbladła

Mężczyźni zaczęli ją przepraszać. Powiedzieli za dużo, nie powinna wiedzieć, zresztą jeszcze nic nie wiadomo. Roksana poczuła, jak cały świat wiruje jej przed oczami. Pomogli jej wrócić do domu i posadzili na łóżku. Dopiero gdy wyszli, kobieta zaniosła się płaczem.

***

Całą noc męczyły ją koszmary. Ciało jej męża, w jeziorze. Napęczniałe, nabrzmiały tułów. Niebieski język wystający z ust, zbyt obrzmiały by mieścić się w ustach. Unosi się delikatnie na wodzie, plecy wystają z tafli wody a kończyny skierowane są w kończyny. Słońce wypaliło koszulę z jego pleców. Ptaki siadają na nim i wyskubują mięso spomiędzy kręgów kręgosłupa i żeber. Zamykała oczy, widziała jego twarz tuż przed sobą. Wybałuszone oczy, skóra schodząca z czaszki. Wargi odgryzione przez ryby. Wyciągnął w jej stronę ręce. Zacisnął poczerniałe palce na jej nadgarstku.

Ciągnął ją w głąb.

A potem budziła się i koszmar pojawiał się znów. Robactwo które zagnieździło się w jego wnętrznościach. Grube larwy much i chrząszczy wychodzące z otwartych ran. Smród zgnilizny.

Obudziła się i bała już zasnąć. Krople deszczu równo uderzały w dach chaty. Jej dzieci spały.

Roksana spojrzała przez okno. Woda w strumieniu wezbrała i płynęła niebezpiecznie blisko domu. Miała też ponuro ciemny kolor.

***

Deszcz ustał dopiero rankiem. Roksana wyszła z domu i poczuła znów, że robi jej się słabo.

Woda w strumieniu, w strumieniu który prowadził od jeziora, w którym być może utonął jej mąż, miała ciemnobrązowy kolory. Wyglądała jak rzeka krwi, krwi, która musiała pochodzić z ciała jej męża. Zrobiło jej się niedobrze i musiała złapać się mocniej drzwi. Wiedziała, że mocny deszcz wymył błoto z brzegu strumienia i stąd jej kolor. Wiedziała, że nie ma się czego bać. A jednak nie mogła przestać o tym myśleć.

Jej mąż wkrótce wróci do domu.

Komentarze

Nie masz jeszcze żadnych komentarzy.