Porcelanowe talerze z Gladstone czekały na gości, okolone srebrnymi sztućcami z Sheffield. Światła żyrandoli połyskiwały w kryształowych kielichach na wodę, która stała już na stołach w dzbanach wypełnionych plastrami cytryny i ogórka i gałązkami czarnego bzu. Pomiędzy nimi rozłożone były patery z najpiękniejszymi i najsmaczniejszymi owocami, jakie Angielskie pieniądze mogły zakupić. Bo któż miałby mieć pieniądze, jak nie Pierwszy Minister? No, może rodzina królewska...
Pierwszy Minister znał całą listę ludzi posiadających więcej pieniędzy niż on. Figurujący na niej ludzie w większości nie byli spokrewnieni z królową w żaden sposób. Domyślał się też istnienia drugiej, obszerniejszej listy bogatszych od niego Brytyjczyków, o których nie wie.
Czuł się w tym osamotniony – według przeciętnego obywatela, przynajmniej takiego pikietującego właśnie pod oknem jego siedziby, najwidoczniej w całym Imperium nie istniała osoba zamożniejsza, nikczemniejsza i bardziej odpowiedzialna za nieszczęścia spadające na głowy prostego ludu niż premier Boone Hogsley.
Zgiełk manifestacji bardzo przeszkadzał w przygotowaniach do bankietu.
Premier szedł wzdłuż długiego stołu i sprawdzał po kolei, czy przy każdym z miejsc widnieje odpowiednie bardzo ważne imię i nazwisko wypisane ozdobnie na nieregularnych otoczakach przez artystę z trzeciej kaskady. Artysta z początku zamierzał dostosować ozdoby do osobowości każdego z gości, ale Boone mu to odradził. Z tego, co się orientował, różnice między osobowością jego gości a tym, co wygląda na ich osobowość bywały tak duże, że mogliby się obrazić.
Artysta oczywiście również nie lubił Boone'a Hogsleya, za to lubił, jak się okazało, mieć czynsz płacony z jego kieszeni przez kolejne dwa lata (w obecnej ekonomii było to więcej, niż czysta gotówka).
Cheri McMeyers, dobrze. Moonshine Provisor-Teague... całe szczęście, że artysta znalazł odpowiednio długi kamień!... dobrze. Victoria Seacrate... kto ją, do diabła usadził obok Moonshine'a!? Przecież to rywalizujące ze sobą korporacje...
Jeszcze się dogadają. A to oznacza, że będą chcieli kolejne dofinansowanie. Kolejne dofinansowanie, albo. A budżet był nawet nie napięty – on już pękł.
Szybko przełożył kamienie i ruszył w stronę pokoju zarządu, żeby zmienili na rozkładzie.
O ile ci ludzie w ogóle przyjdą... na jedzenie jakoś nie było dziś klimatu.
— Tłusta Świnia! — zaczęli skandować za oknem. — Tłus- ta Świnia! Tłus- ta Świnia!
Mogliby poczekać, zaraz zapomni, co pozmieniał!
Do czasu, kiedy wrócił z pokoju, Tłus- ta Świnia najwyraźniej im się znudziła, bo teraz krzyczeli "Przes- tań żreć!".
Zdawało mu się, że już rozróżnia głosy. Głos przywódcy Partii Wyzwolenia Kolonii mieszał się z głosem wodza radykalnych imperialistów. Liderka Feministek Anglii wchodziła w piękne unisono z przewodniczącym Unii Na Rzecz Tradycji. Socjaliści przekrzykiwali się z anarchistycznymi kapitalistami.
Większość z nich była zaproszona na dzisiejszy bankiet w celu odbycia negocjacji... niestety, to by był dla nich uszczerbek na wizerunku. Tak pisali. Premier miał ochotę porzucać w nich ich imiennymi kamykami, ale wiedział, że z tej odległości niewyceluje. Jeszcze by oberwały osoby postronne.
Chcieli, żeby przestał żreć za podatki z kolonii w Azji i zamiast tego naciskał na ich autonomię.
Chcieli, żeby przestał żreć i zaoszczędzone pieniądze wydał na umocnienie słabnącej, trzeba przyznać, pozycji Imperium w Azjatyckich koloniach.
Żeby przestał żreć i zajął się stanem edukacji Brytyjskich dzieci - przekonał dziewczynki, że powinny zostać inżynierami, oraz dopilnował, żeby taka myśl nawet nie przeszła im przez głowę. Oraz, rzecz jasna, zwiększył oraz zmniejszył ilość kobiet na uniwersytetach. Żeby je ratował od operacji zmiany płci oraz od braku operacji zmiany płci. Dofinansował oraz zakazał aktywizmu w szkołach.
Żeby rzucił wszystko powyższe i skupił się na stworzeniu państwa opiekuńczego, bo miliony głodują, kiedy on żre. Jednocześnie zrzekając się wszelkich ingerencji w życie obywateli i kasując wszystkie podatki, za które żre.
Jednym słowem nie podobały im się wystawiane przez niego bankiety.
Dawno temu Boone'owi wydawało się, że bankiety są idealnym narzędziem politycznym: wygodnym, bezpretensjonalnym pretekstem do omówienia ważnych spraw z kimkolwiek w scenerii, którą można wpłynąć na swoich gości na wiele subtelnych sposobów, przy okazji zasilając lokalną gospodarkę i dobrze się bawiąc – niezręczną ciszę można zamaskować kęsem przystawki, kłótnię rozładować podaniem głównego dania a stresującą rozmowę lub przygnębiającą porażkę osłodzić sobie wykwintnym deserem.
Zastanawiał się wtedy, czemu więcej wielkich tego świata nie ucieka się do tego rozwiązania... cóż, teraz już wiedział.
Usłyszał trzask wybijanej szyby.
Zaraz potem dźwięk powiadomienia o przychodzącej wiadomości.
Westchnął.
Czy to kolejny...
Tak. Kolejny gość odwołał wizytę.
Nie mógł się dziwić. To wytrawni politycy. Wiedzą, w co by się wpakowali... głównie wizerunkowo. Kompletna utrata twarzy w oczach ludu protestującego pod oknami.
Przejrzał jeszcze raz listę zaproszonych, porównał z ostatnimi wiadomościami i uświadomił sobie, że zostały na niej jedynie cztery osoby.
I to takie, które prawdopodobnie po prostu nie czuły potrzeby poinformowania o tym, że ich nie będzie.
Ponad głosy protestujących wybił się jeden, wspomagany zapewne megafonem.
— Nie damy się dłużej! — zakrzyknął głos dziwnie Hogsleyowi znajomy... — Lud przemówił! Czas nauczyć się od Francuzów!!!
W odpowiedzi tłum zaczął głośno buczeć.
— Racja! To my nauczymy Francuzów jak się naprawia państwo! — wybrnął zręcznie z sytuacji agitator, w którym premier z całą pewnością rozpoznawał Mortimera Solvaya.
Przynajmniej wiadomo, że tajny dyrektor Imperialnej propagandy jednak nie stawi się na bankiecie.
To zmniejsza liczbę gości do trzech...
Pierwszego Ministra zmartwiło nawet nie to, że w jego sprawie Solvay uznał za stosowne podać za pozytywny wzór działania krwawej Republiki Jakobińskiej (której odstraszanie na morzu i w powietrzu pochłaniało co roku znaczną sumę ze skarbu państwa) ale to, że nawet w obliczu upodobnienia się do znienawidzonej nacji tak łatwo było udobruchać protestujących.
Jakby na potwierdzenie jego obaw tłum zaczął skandować:
— Tłus-ta świnia! Za-raz zginie!
Pff, nawet się nie rymuje. — pomyślał.
A potem pomyślał: a co, jeśli oni tak na serio?
Aż dziwne, jak mało się tym przejął...
Spojrzał raz jeszcze na zastawione stoły.
Trochę ich szkoda.
A potem skierował się do wyjścia.
Oczywiście nie do głównego — nie chciał zostać nadziany na zaostrzone kołki od transparentów. Mimo wszystko taka śmierć byłaby bardzo bolesna. I prawdopodobnie zabawna dla osób postronnych.
Hogsley nawet nie potrafił się gniewać na protestujących, że nazywają go świnią — z wyglądu trudno było nie dostrzec podobieństwa. Małe oczka, zadarty nos, różowa karnacja, łysina... trochę też było w tym jego winy. Mógł tyle nie jeść. Byłby przynajmniej mniej okrągły.
Czasem jednak zastanawiał się, czy gdyby był przystojnym, postawnym mężczyzną, jak Solvay albo Teague...
Mijał obsługę przyjęcia. Głównie młodzi ludzie próbujący jakoś zarobić na życie... próbowali być uprzejmi, ale wyczuwał, że oni też go nie lubią.
Nikt go nie lubił.
To koniec.
Jeszcze idąc korytarzem wezwał taksówkę — jego szofer był wśród protestujących, wcześniej zepchnąwszy z jakimiś koleżkami rządowe auto do rzeki.
Dokąd pojedzie?
Jeszcze się zastanowi...
Samochód nadjechał.
Otwarły się tylne drzwi.
Na widok pojazdu Boone omal się nie roześmiał... co za amatorzy! W każdym innym przypadku od razu zawiadomiłby ochronę.
W każdym innym przypadku.
Tym razem uznał, że to nawet zabawne. Zresztą, mógł się założyć, że ochrona niechętnie by interweniowała.
Najzręczniej, jak umiał, wtłoczył się na tylne siedzenie i nawet zamknął za sobą drzwi.
Usłyszał ciche kliknięcie mechanizmu blokującego wszystkie drzwi w pojeździe.
Kierowca udający taksówkarza ruszył z piskiem opon.
Polityk rozejrzał się jeszcze dyskretnie po wnętrzu pojazdu na wypadek, gdyby jakiś kolega faceta za kółkiem miał wyskoczyć na niego z bagażnika. Nie wyglądało na to, rozsiadł się więc wygodniej i zaczął patrzeć przez okno.
Mknęli po ulicach Pierwszej Kaskady w zawrotnym tempie. Kierowca co rusz o mało nie powodował wypadku... widać, że się biedak stresuje. Pewnie boi się pogoni.
— Nie zapyta pan nawet, dokąd chcę jechać?
Z pewną satysfakcją zauważył, że "taksówkarz" zadrżał i chyba z trudem trzymał fason.
Przejechali na czerwonym ze trzy razy, zanim w ogóle wyjechali z Pierwszej Kaskady.
W Drugiej próbowała ich zatrzymać policja, ale szybko dała sobie spokój. To trochę zdziwiło premiera – słyszał, że służby mundurowe sprawują się źle (był to temat wielu protestów i ciętych pamfletów), ale żeby aż tak źle? I to już w drugiej kaskadzie? Był pewien, że manifestanci wyolbrzymiają, jak zwykle. Będzie musiał się temu...
A figę – przypomniał sobie, w jakiej jest sytuacji. Raczej już niczemu się nie przyjrzy.
Z przodu jego porywacz siedział niemal zgięty wpół ze stresu i zaciskał dłonie (odziane w na oko dość tanie skórzane rękawiczki) na kierownicy jakby chciał ją zmiażdżyć.
— Już dobrze, zgubiłeś ich. — poinformował go Hogsley.
Kierowca rzucił mu spojrzenie na granicy szaleństwa, po czym znowu skierował wzrok na drogę zanim zderzył się z trąbiącym na nich samochodem z przeciwnego pasa.
— A tak w ogóle — kontynuował — mogę wiedzieć, jaki jest motyw?
Usłyszał ciężkie westchnięcie.
— Czy pan zdaje sobie sprawę z powagi swojego położenia?
W przednim lusterku było widać jego twarz. Gdyby Boone był w tym momencie bardziej nastawiony na przetrwanie, zwróciłby uwagę przede wszystkim na wielki garbaty nos i krzaczaste, kruczoczarne wąsy sprawcy, tak charakterystyczne, że aż dziwne, że ich nie zakrył... teraz jednak pomyślał przede wszystkim o jego wyrazie twarzy. Brakowało w nim zaskoczenia albo braku zrozumienia... kierowca wyglądał bardziej jak jeden z parlamentarnych techników-informatyków gdy premier przychodził do niego z usterką rządowego laptopa (którą podobno każdy głupi by naprawił). Słowem, sytuacja zdawała się być dla niego chlebem powszednim.
— Och, zacząłem sobie z niego zdawać sprawę w momencie, kiedy zauważyłem, że pańskie auto ma lustrzane szyby i brakuje mu oznaczeń jakiejkolwiek firmy taksówkarskiej, poza napisem "TAXI". — postanowił zadziwić przestępcę chociaż swoją zdolnością dedukcji. — Poza tym w Pierwszej Kaskadzie wszystkie taksówki są stylizowane.
— A więc postanowił pan wsiąść do samochodu, co do którego miał pan pewność, że jest tu po to by pana porwać. — podsumował kierowca melancholijnie.
Pierwszy Minister Imperium Brytyjskiego wzruszył ramionami.
— Proszę wziąć pod uwagę, jakie miałem alternatywy.
Długo żaden z nich się nie odzywał.
Dopiero w jakimś ciemnym zaułku Czwartej Kaskady (och, jak dawno Boone tu nie był...) kierowca zatrzymał samochód i kazał mu wysiąść.
Jak również założyć ręce do tyłu.
To było dość niewygodne, zważywszy na tuszę polityka... kajdanki też. Zdecydowanie za ciasne.
— Przepraszam, nie wziąłem pod uwagę rozmiaru. — powiedział porywacz, domykając je na siłę. Następnie założył mu worek na głowę. — Będzie pan musiał chwilę tak wytrzymać.
Uprzejmi zamachowcy, nie ma co.
Był pewien, że teraz go gdzieś poprowadzi... ale nie, kazał wsiadać z powrotem do samochodu.
W miarę dalszej jazdy, kiedy premiera przestały rozpraszać widoki, spokój zaczął z niego ulatywać.
Bo przecież to nie tak, że nie miał po co żyć. Może i jest pokłócony z Heather, może i Mul go nienawidzi, ale przecież nadal...
Co je spotka, gdy go zabraknie? Czy wściekły tłum nie skieruje na nie swojego gniewu? Czy ktoś się nimi zajmie?
Z drugiej strony... dostaną odszkodowanie i spadek. Nikt nie obwini żony i córki premiera, które publicznie go potępiły. Heather na pewno skończy z kimś bardziej dla niej odpowiednim.
Wszystko będzie dobrze.
Wysiedli w jakimś wietrznym miejscu zawierającym długie trawy i chaszcze, przez które trudno się szło i pewnie nie bez szkody dla garnituru.
Spodziewał się, że za chwilę się zatrzymają i padnie strzał...
— Mógłby pan chociaż najpierw powiedzieć, co pan sobą reprezentuje... — nie podobała mu się wizja że nie wie, z czyjej ręki ginie.
— Zaraz pan zobaczy. — Padła odpowiedź.
A potem Boone Hogsley nie zginął. Doświadczył za to czegoś, co dopiero post factum poukładał sobie w głowie jako zostanie bardzo nieznaczenie podniesionym z ziemi pod ręce i upadek z dużej wysokości, zamortyzowany przez... czy ten facet ma wojskowe protezy zamiast nóg? Zamiast rąk też by musiał, bo jak inaczej dał radę go podnieść...
— Au, moje plecy!
Cóż, przynajmniej plecy miał najwyraźniej swoje własne.
Szli jakimiś ciemnymi, wilgotnymi korytarzami, i w Hogsleyu znowu zaczęła się budzić ciekawość.
Jako premier wiedział o tajnych organizacjach nieco więcej niż przeciętny obywatel, ale tej nie potrafił przyporządkować do niczego... ta wiedza byłaby przydatna w innych okolicznościach.
Ciężkie, metalowe drzwi otwarły się przed nimi i za nimi zamknęły, sądząc po dźwięku.
Usłyszał westchnięcie ulgi.
— Przyznam, myślałem, że to będzie trudniejsze. — stwierdził porywacz. — Marv! Wróciłem! Gdzie ty się podziewasz!?
Boone spodziewał się odgłosu szybko stawianych kroków i przepraszającego głosu wspomnianego Marva...
— Przecież widzę, że wróciłeś! — zabrzmiało z głośników... a głos nie był ani trochę przepraszający. Doświadczenie mówiło premierowi, że to Marv jest tu szefem, przynajmniej w stosunku do tej jednej osoby. — Coś szybko ci poszło... myślałem, że cię będę musiał wyciągać z więzienia tajnych służb! Już nawet ułożyłem cały plan. — brzmiał na rozczarowanego.
— Może się jeszcze przydać. Dowiezienie go tu to dopiero...
— I do tego wyglądasz jak jakiś Włoch! Zdejmij te wąsy i... całą resztę!
— Wolałbym, żeby w teczce podpisanej "zamach na Pierwszego Ministra" nie było mojego zdjęcia.
— I tak by było, jak by cię złapali i zdjęli...
— Ale jak by mnie nie złapali, to...
— Jak nie zdejmiesz, to mu opiszę ze szczegółami jak naprawdę wyglądasz!
Tymczasem Hogsleya rozbolały nogi. Nadwaga miała jeszcze tę wadę, że szybko się męczył, a ten spacer korytarzami...
— Przepraszam! Czy mógłbym gdzieś usiąść?
Obaj zamachowcy umilkli.
— No, nie wiem! Może na krześle, które stoi tuż obok pana? — głos płynący z głośnika ociekał sarkazmem. — Czy to zbyt rewolucyjna idea?
Boone się skrzywił.
— Proszę wybaczyć, nie przywykłem do widzenia z workiem na głowie. — sarknął w odpowiedzi.
Został nakierowany i usadzony na krześle przed mężczyznę który nie był Marvem.
— Dziękuję. — nie wspomniał, że krzesło jest twarde, niewygodne i niebezpiecznie się chybocze pod jego ciężarem. Byłoby to pod wieloma względami nie na miejscu.
— Nie przedłużajmy więc! — oznajmił Marv. — Obiekcie, zaczynamy przedstawienie!
Zanim premier zdążył się zastanowić nad faktem, że drugi z mężczyzn nazywa się Obiekt, ten (dość dramatycznie) zerwał mu worek z głowy.
Na początku oślepiło go światło, ale już chwilę później jego oczom ukazał się mężczyzna w średnim wieku, w stroju, który Hogsley mógł zidentyfikować jedynie jako ubiór Francuskich rewolucjonistów ze starych obrazów. Z równie rozchełstaną koszulą, piersią splamioną krwią i charakterystyczną czapką... z miejsca uznał ten ostatni element za niesmaczny - czapka za bardzo przypominała nakrycie głowy Jakobińskich żołnierzy.
Mężczyzna trzymał jakiś kij. Górny jego koniec rozmywał się w niebyt, prawdopodobnie dlatego, że całość była hologramem.
Transmisja na żywo? Tylko dlaczego...
— O co chodzi z tym patykiem? — zapytał. Reszty symboliki się domyślał.
Rewolucjonista zmarszczył brwi.
— Jakim... ach, chodzi panu o flagę! — klepnął się w czoło. — To jest oczywiście flaga. No, wie pan. Krwawy Sztandar Ten. — nagle zamiast kija trzymał w ręce poszarpany i istotnie pokrwawiony sztandar. Szybkość zmiany świadczyła o rzeczywistości symulowanej.— zapomniałem wziąć pod uwagę wysokość projekcji...
Mówił głosem Marva, oczywistym więc było, że to jest Marv.
Mniej oczywistym, w obliczu domysłów Hogsleya, było, dlaczego sztandar to Imperialny Union Jack...
— Brytyjska flaga? — uniósł brew. — Więc nie jesteście sympatykami Jakobinów?
Twarz Marva przybrała nagle bardzo urażony wygląd.
— Wie pan, co!? Spodziewałem się po panu innego nastawienia!
— Jakiego? — Boone nie wiedział, o co może chodzić. Czy powiedział coś nie tak?
Marv przewrócił oczami.
— No, nie wiem. — prychnął. — Zagubienia? Przerażenia? Paniki? Błagania o litość? Zupełnie wybił mnie pan z rytmu! Straciłem wenę!
Premier wzruszył ramionami.
— Cóż... przepraszam. Jeśli chcieliście paniki, wybraliście zły dzień. I tak nie może mnie już spotkać nic gorszego, niż dotychczas... nie mam nic do stracenia.
Na twarzy Marva pojawiła się złość.
— Taaak? — skrzyżował ręce na piersi i uniósł jedną brew. — A gdyby pan na przykład stracił twarz!?
Mimo groźnego tonu człowieka, który najwyraźniej dyrygował jego porwaniem, Boone nie mógł się nie roześmiać.
— Twarz straciłem już dawno temu. — odparł. — Nie zauważyliście, że jestem wrogiem publicznym numer jeden, i w dodatku Tłustą Świnią? Cholera, moja rodzina się mnie wyrzeka! Moja córka jest na skraju anoreksji, bo odmawia jedzenia przez to, co o mnie mówią w jej szkole!
Powstrzymał dalsze emocje.
Twarz Marva miała nieodgadniony wyraz.
— ...To znaczy, chodziło mi dosłownie o twarz. — wyjaśnił, dla jasności wskazując na swoją. — No, ale! — powrócił do świętego oburzenia. — To pana pewnie też nie rusza, bo kiedy ostatni raz się to panu przytrafiło, po prostu wziął pan moją!
Boone nie rozumiał.
— Ja wziąłem... pana twarz? — wymamrotał. Ze wszystkich możliwych pretensji, o żywienie jakich podejrzewał porywaczy, tego akurat się nie spodziewał. — Ale przecież pan ją ma na... no, na sobie...
— Ha, tak pan myśli!? — Marv najwyraźniej złapał go na oczywistym błędzie... Tak przynajmniej brzmiał. — Proszę pomyśleć jeszcze raz! To ciało to tylko iluzja! Prawdziwe natomiast... Obiekcie, proszę, pokaż panu premierowi jak obecnie wyglądam!
— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. — pierwszy raz od dłuższego czasu odezwał się mężczyzna, który go tu przywiózł. Po zdjęciu przebrania wyglądał jak zwykły Anglik - nawet, jeśli policja jakimś cudem ma jego zdjęcia, na ich podstawie go nie znajdą. Sprytnie.
Hogsley doszedł do wniosku, że "Obiekt" to kryptonim. Ciekawe, czy "Marv" też nim jest...
Obaj panowie jeszcze przez chwilę sprzeczali się, czy pokazywać mu "to". Zdaniem premiera argumenty Obiekta były o wiele bardziej rozsądne. Znajdowało się wśród nich: "może donieść UniProtowi", "wystarczy, że coś zbije, i nici z twojego planu" czy "chcesz, żeby nam zarzygał podłogę?". Jednocześnie sam coraz intensywniej się zastanawiał, czy chce "to" zobaczyć.
I co ma z tym wspólnego UniProt? Czy to ich wrogowie? Bo jeśli tak...
Teoretycznie Hogsley nie miał z korporacją nic wspólnego. Praktycznie jednak wiedział, kto finansował jego kampanię... wiedział też, że Teague głęboko wierzy w obustronną lojalność. I wdzięczność za przysługi, które wykraczały daleko poza finanse i politykę.
Mimo wszystko Marv postawił na swoim.
Gdyby Boone był mniej doświadczonym politykiem, nie uwierzyłby, że można to osiągnąć między innymi takimi argumentami, jak "la la la, nie słyszę cię!".
Teraz jednak szedł odrobinę zrezygnowany do innego pomieszczenia, prowadzony przez Obiekta. Znowu nic nie widział – Dziwnie nazywającemu się podwładnemu Marva udało się przynajmniej przeforsować zastrzeżenie, żeby nie pokazywać potencjalnemu wrogowi rozkładu pomieszczeń w ich kryjówce.
Być może gdyby widok pojawił się przed jego oczami mniej nagle, niż zaraz po ich odsłonięciu, zareagowałby mniej żenująco.
To było... zanim premier zrozumiał, co widzi, najbardziej pierwotne obszary jego mózgu uruchomiły w nim wszystkie alarmy na raz.
Kiedy już podniósł się z ziemi (z pomocą Obiekta) i najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał od wymiotów, doszedł do wniosku, że to jest ciało, trzymane w jakimś zbiorniku o przezroczystych ścianach i podłączone do przewodów przywodzących na myśl filmy science-fiction o mutantach i żywych trupach.
Ciało, któremu brakuje wielu istotnych elementów.
Na przykład twarzy.
To wywołało w nim kolejną, już o wiele bardziej racjonalną, falę paniki.
Wbrew powszechnej opinii Hogsley nie był idiotą. Idioci nie utrzymywali się w polityce nawet w połowie tak długo, jak się wydawało ludziom, którzy się na polityce nie znają. Metaforycznie rzecz ujmując, musiał umieć dodać dwa do dwóch, a nawet wykonać bardziej skomplikowane działania matematyczne. I teraz wyszło mu...
— Chce pan moją twarz. — Stwierdził, bo pytanie było niepotrzebne.
— Nieprawda. Chcę MOJĄ twarz. — Sprostował Marv. — Pan ją tylko ukradł, i w dodatku rozciągnął! Będę musiał wyciąć trochę skóry i tłuszczu, żeby znowu jakoś wyglądała!
Boone nie odpowiedział. Właśnie uświadamiał sobie całą powagę sytuacji.
Swoją własną twarz stracił całkiem niedawno, bo jakiś miesiąc temu, w wyniku oblania kwasem przez anarchistę. Wolał sobie nie przypominać niczego między tym momentem a chwilą, w której obudził się na stole operacyjnej w klinice UniProtu tak, jakby to wszystko było tylko złym snem. Pamiętał, jak z niedowierzaniem dotknął swojej nienaruszonej, gładkiej twarzy, którą miał bezpowrotnie utracić. Pamiętał, jak ze łzami dziękował Teague'owi i pytał, jak dokonał tak cudownej rekonstrukcji.
— Tajemnica zawodowa. — roześmiał się wtedy Moonshine. — Nie przejmuj się tym, Boone. Potraktuj to jako prezent.
Więc Boone się nie przejmował. I był bardzo wdzięczny.
Aż do teraz.
Z powrotem zebrało mu się na wymioty. Więc TAK dokonał tego cudu? Teraz wszystko składało się w całość... Teague mówił o jakimś projekcie, na który potrzebował masę pieniędzy. Chciał rozwinąć technikę oddzielania mózgu od ciała i sztucznego podtrzymywania go przy życiu. Mówił, że to dla ofiar wypadków, których ciała nie można już odratować, albo dla chorych na paraliż lub stwardnienie. Pierwszy krok do podarowania im nowych ciał... brzmiało obiecująco, idealistycznie, szlachetnie i kompletnie nierealnie... wygląda na to, że dokładnie na odwrót, niż było w rzeczywistości. Niestety, Boone często bywał idealistą, i tamto było jednym z takich momentów. Te pieniądze mogły pójść na dofinansowanie terapii nowotworowych dla najuboższych, albo na remont szkół, albo... już wolał się nie zastanawiać. Tak samo, jak nad tym, jak teraz wygląda życie Marva. W tym momencie jest sprowadzony do mózgu w słoiku...
Ludzkie cierpienie, do którego się przyczynił, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Który to już raz?
Westchnął.
— A mogę jeszcze... no, wiecie, zanim ze mną skończycie... napisać do żony?
Zadzwonić chyba nie dałby rady. Zresztą, i tak by nie odebrała.
— Proszę pana, pan wcale... — zaczął mężczyzna zwany Obiektem, ale został zagłuszony przez paskudny, dzwoniący w uszach dźwięk z głośników.
— Wspaniałomyśnie na to zezwolę! — oznajmił Marv. — A teraz zaprowadzimy pana do Sali Operacyjnej. Hic semper tyranis!
***
Heather, jeśli to czytasz, to
Nie.
Heather
...
Próbował nie zacząć płakać.
Heather, chciałem się tylko pożegnać. Nienaj
...
Heather, zły był ze mnie mąż i ojciec. Mam nadzieję, że znajdziesz kogoś lepszego. Wiesz, gdzie są wszystkie ważne papiery... powiedz Mul, że jest piękną, silną i mądrą kobietą, i że tata zawsze ją kochał. Ciebie też kocham, Heather. Ale nie przejmuj się tym. Po prostu cieszcie się życiem. Chciałem się tylko pożegnać.
Drżącym palcem nacisnął strzałkę wysyłania wiadomości.
Przełknął ślinę. Spojrzał na Salę Operacyjną. Stół ze zwisającymi po bokach pasami - jak on się na nim zmieści? - a nad nim coś w stylu mechanicznego pająka zakończonego narzędziami chirurgicznymi.
Za chwilę miał się rozebrać, ubrać trzy papierowe fartuchy na raz, położyć na tym stole, i...
Na samą myśl się zaczerwienił. Gdyby był trochę smuklejszy, młodszy czy ładniejszy, mogłoby to wyglądać godnie, nawet szlachetnie i tragicznie.
Jedynym, co mógł zrobić, żeby jego ostatnie chwile nie zamieniły się w kompletną farsę – którą, podejrzewał, że Marv nagra i będzie oglądał ze swoimi współspiskowcami, kiedy już z tym skończy – było zachowanie spokoju do samego końca.
Przypomniał sobie wszystko, co go spotkało w życiu dobrego... zaraz z tego zrezygnował. Za bardzo będzie mu szkoda.
Przypomniał sobie, ile szkód wyrządził. Ile ludzi cierpi przez niego. Czy nie zasługuje na taki koniec? Sprawiedliwości stanie się zadość.
Pasy ledwie dały się dopiąć. Wrzynały się w ten cały jego przeklęty tłuszcz. Wyglądał pewnie jak szynka świąteczna.
Stalowy pająk zwisał mu nad twarzą. Nie może myśleć o tym, co się zaraz stanie. To tylko... wizyta u dentysty. Tak. U dentysty.
— Teraz podam znieczulenie. — usłyszał nad sobą głos Obiekta, który pełnił funkcję asystenta w całym przedsięwzięciu. — Proszę głęboko oddychać.
Boone się uśmiechnął.
— Miło z waszej strony. — powiedział, już z maską do narkozy na twarzy. — Chociaż pewnie chodzi o to, żebym się nie szarpał...
— Pff, wtedy dostałby pan tylko środek paraliżujący. — odezwał się Marv. — Jak ja, kiedy mnie kroili.
Z trudem wypracowany spokój runął.
— Chce pan powiedzieć, że... jak mogli popełnić takie niedopatrzenie!? Nie podejrzewałbym o to Teague'a! — wykrzyknął.
— Niedopatrzenie? — w głosie Marva słychać było śmiech. — Słuszny brak podejrzeń, władca podłej korporacji nie ma w zwyczaju niedopatrzeń! Zrobił to z premedytacją. Wiem, bo mi powiedział.
— Marv, przestań go rozpraszać! Zaraz włączam.
Człowiek, którego Boone nazywał przyjacielem.
— Proszę mi wybaczyć, jest mi wstyd, że kiedykolwiek zadawałem się z tym człowiekiem. — powiedział. Sam był zaskoczony, że jego głos zabrzmiał pewnie i głęboko. A przecież nie wygłaszał przemowy. — Gdybym wiedział... cóż, nie wiem, co bym zrobił. Teraz już nie mogę zrobić nic. Może chociaż twarz to panu zrekompensuje... chociaż bierze pan tylko swoją własność.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale narkoza zaczynała mącić mu w głowie.
Z sekundy na sekundę myśli się rozmazywały... i nie był pewien, czy tylko sobie wyobraził, że Marv mówi poirytowanym głosem:
— No, dobrze! Nie umierasz! Tylko się zgrywałem! Zadowolony!? Rany, nawet nie umiesz umierać zabawnie.
***
A jednak, Marv musiał wtedy to powiedzieć. Choć nie miało to przecież najmniejszego sensu, bo jak może teraz żyć, oddychać, patrzeć... bez twarzy?
Podniósł rękę - z trudem, zdawało mu się, że bardzo dawno tego nie robił - i dotknął... czegoś. W dotyku przypominało silikon.
Ale nie czuł dotyku palców na twarzy.
Poruszył językiem w ustach. Wiedział, że to zrobił. Ale tu też czegoś brakowało...
— Cz... czy ja... — udało mu się uformować słowa. — Ja żyję. Zrobiliście mi nową twarz.
— Oczywiście, że zrobiliśmy! — odparł Marv. — A raczej ja zrobiłem! Obiekt się zupełnie na tym nie zna. My nie jesteśmy potworami, jak co poniektórzy właściciele podłych korporacji!
Boone zrozumiał w jednej chwili, że już nigdy nie poczuje smaku jedzienia. Ani faktury jedzenia. Ani wiatru na twarzy. Czy może płakać? Oczy czuł, i nie były suche. Ale cała reszta...
Jedzenie było sztuką. Było całym światem. Którego już nie zobaczy.
— Aha, i pana żona dzwoniła. — powiedział Obiekt. — Bardzo dużo razy. I potem jeszcze pisała... nie powinienem był zaglądać, ale... Marv i tak to zrobił. Myślę, że powinien pan oddzwonić jak najszybciej. Zamartwia się.
Nagle brak czucia w twarzy stał się nieważny.
***
Dzisiaj poszłam na spacer koło lasu. Widziałam dwa zające. Próbowałam zrobić zdjęcie, ale uciekły. Próbuję zrobić na kolację zapiekankę wiejską tak, jak ty to robiłeś. Mul mówi, że dałaby wszystko, żeby jej jeszcze raz spróbować. No, i byłam u terapeuty. Mul też. Już lepiej je. Staramy się cieszyć życiem, Boone, ale nie wiem, kiedy nam się uda.
To była ostatnia z całego ciągu takich wiadomości.
Wielkie nieba, ile czasu minęło!?
...Okazało się, że dobry miesiąc.
Mógł się domyślić po tym, jak sam wyglądał - stracił trochę tłuszczu i skóra zwisała z niego fałdami.
W tym czasie wydarzyło się kilka ważnych rzeczy.
Na placu przed siedzibą Pierwszego Ministra z głośników rozległa się Marsylianka (co wywołało zrozumiałą panikę) po czym nikomu nieznany głos oświadczył radośnie, że Boone Hogsley właśnie odpokutował za swe zbrodnie i nie muszą dziękować. Zaprosił też wszystkich protestujących na bankiet.
Po krótkim sporze, w którym Boone i Obiekt mieli przewagę liczebną, Marv w końcu przynał, że puszczanie Marsylianki nie było zbyt mądre, a ogłoszenie mógł sformułować tak, żeby nie sugerowało zabójstwa premiera.
Niestety, klamka zapadła, bo obecnie Boone Hogsley był już oficjalnie martwy od miesiąca.
Jego zastępcą został Solvay, któremu udało się jakimś cudem uciszyć zamieszki, jakie wybuchły na placu wśród protestujących w wyniku dyskusji, kto zajmie ograniczoną przecież liczbę miejsc na bankiecie, która szybko przerodziła się w dużo bardziej zażartą dyskusję, kto ma prawo teraz przejąć władzę.
Solvay rządził mniej więcej tak samo, jak Hogsley z tym, że potrafił ładniej o tym mówić, no i był przystojny. Media szybko okrzyknęły go mężem stanu i najlepszym premierem, jakiego Imperium miało od czasów Charlesa Chaplina.
...Te rzeczy były ważne z punktu widzenia historii i polityki Imperium Brytyjskiego.
Z punktu widzenia Hogsleya ważne było co innego.
Zauważył, że się trzęsie, trzymając słuchawkę przy uchu.
Co, jeśli Heather poczuje się oszukana? Może brakowało go jej tylko dlatego, że w jej mniemaniu umarł, a...
— H... halo? Kto dzwoni? — znajomy głos po drugiej stronie słuchawki brzmiał rozpaczliwą nadzieją. Albo chciał, żeby brzmiał...
— Heather? To ja. Nie przeraź się, ja po prostu, no... nie miałem jak wcześniej...
Ze słuchawki rozległ się płacz.
***
— A więc będziesz musiał zmienić imię i nazwisko, tak? — Marv brzmiał na zainteresowanego. Boone zdążył się już nauczyć, że powinien zacząć się niepokoić.
Przełknął kolejny kęs kaszy jaglanej. Skoro i tak nie czuł, co je, próbował przynajmniej jeść zdrowo.
— Mój powrót z martwych raczej nie spotkałby się z ciepłym przyjęciem. — odparł. — W gruncie rzeczy się cieszę... daliście mi nowe życie, chłopaki.
— Tak, tak, tak. A nie potrzebujesz może... pomocy przy wymyślaniu nowego imienia i nazwiska?
Obiekt Doświadczalny westchnął.
— Marv, nie możesz go nazwać Porzeczka.
Boone musiał przyznać, że znając historię obecnego imienia i nazwiska Obiekta, spodziewał się czegoś gorszego.
— Właściwie jako nazwisko... nie mam nic przeciwko. — stwierdził. — Dlaczego Porzeczka?
Hologram przedstawiający Marva uśmiechnął się z niejaką dumą.
— Tak się nazywał mój drugi chomik.
***
Po tragicznej, zagadkowej i powszechnie świętowanej w Imperium śmierci męża Heather Hogsley unikała prasy i rozgłosu. Media donosiły, że po przekazaniu większości własnego i odziedziczonego majątku na cele charytatywne zaszyła się z córką w - teraz już - swojej rezydencji, a paparazzich szczuła psami. Mulberry Hogsley odeszła ze szkoły po incydencie, w którym rzuciła się z pięściami na grupę rówieśników rysujących na tablicy popularny żart obrazkowy zwany "szynka z Hogsleya" (przyp. red. żart był publikowany w czasopiśmie "The London Post" i zyskał dużą popularność). Jednak po początkowym szoku była żona premiera zdaje się stawać na nogi - nasi korespondenci donoszą, że planuje ślub z niej. Richardem Currantem*, inwalidą i skromnym pracownikiem sali bankietowej w Newhampton, gdzie Heather i Mulberry Hogsley zamierzają się wkrótce przeprowadzić. Zapytany przez naszych korespondentów, czy nie przeszkadza mu małżeństwo z byłą małżonką znienawidzonego premiera, Currant odpowiada, że nie interesuje go polityka.
*Currant - ang.porzeczka