BNA: Brand New Animal || fanfiction

Czuję dotyk na policzku, ledwie wyczuwalny, jak muśnięcie skrzydeł motyla na płatkach kwiatu. W mroku przed oczami wyłaniają się dwie złote iskry. Mrugają nerwowo, jak lampa w oddali. Ale, to nie ostatnie tchnienie jarzenióek. To para oczu, które uważnie śledzą każdy mój ruch.

Dla zbłąkanego lotnika to jak latarnia morska dla statku miotanego sztormem. Kuszące, obiecujące bezpieczny kurs... ale może to tylko złuda.

Czy to ona?

Legendarna harpia, o której mówi się szeptem w kantynach i przy ogniskach na pustkowiach? Ta, która pojawia się w chwilach słabości, kiedy zawodzą skrzydła i serce bije nierówno, a dusza chce zrezygnować?

Zwodzi nas słowem, spojrzeniem... prowadzi poza wyznaczony szlak, do miejsca, z którego nie ma powrotu.

Mówi się też, że karmi się marzeniami pilotów i gdy raz spojrzysz jej w oczy, nigdy już nie polecisz prosto.

— Brzmi, jak opis usług z jakiejś bardzo podejrzanej strony — przerywa mi mój wywód głos z lewej.

Wróbel, barman tego miejsca, stoi spokojnie za drewaną ladą. Zaciska szarobrązowe pióra na bawełnianej ściereczce i poleruje tak mocno szklane ścianki, jakby od tego zależało jego życie. Ma jedno bystre oko, a drugie wiecznie półprzymknięte. Nawet nie udaje, że mi wierzy. W jego spojrzeniu nie ma kpiny, jest coś znacznie gorszego... znudzenie.

Za jego plecami półki pełne butelek mieną się bursztynem, czerwienią i kobaltem. Światła w barze są przytłumione, ale dotrzegam w rogu śmiające się ze mne lisice z blizną na pysku.

Prycham pod dziobem zirytowany, ledwo powstrzymując się przed trzaśnięciem skrzydłem o ladę.

— Nie znasz się na prawdziwej sztuce — odgryzam się lodowato, mrużąc oczy.

Biorę łyk piwa, z goryczą większą niż wspomnienia o przegranych bitwach i utraconych przyjaciołach.

Wróbel nie odpowiada. Tylko unosi krzaczastą brew, jakby zbierał się do kolejnej ironii, ale rezygnuje. W tle rozbrzmiewa stukot szklanek.

A oczy... te pochodnie z mroku... one wciąż tam są, czuję je na karku — mamroczę.

— Nie śmiej się — upominam go — Ona tam była. Przysięgam.

Wróbel odkłada szklankę z lekkim stukiem na blat, jakby stawiał ostatnią kropkę na końcu zdania, którego nie zamierzał więcej tłumaczyć. Jedwabna ściereczka ląduje na jego ramieniu, starannie złożona, jak element munduru.

— Pinga... — zaczyna zmęczonym głosem, jakby dochodził z dna hangaru. — Daj sobie z nią spokój.

Przysuwa się bliżej, a zierenica zdrowego oka zawisa na wysokości moich oczu. Patrzy na mnie długo, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był pewien, czy warto się ze mną tym dzielić.

— Ciesz się, że nie zostawiła cię rozebranego do rosołu i bez grosza. — dodaje z naciskiem. — Jak wielu innych przed tobą.

To wyznanie zawisa w powietrzu niczym dym z papierosa. Duszący, ciężki i niechciany. Wróbel nie spuszcza ze mnie wzroku. Jego oko mruga, jak zegar odliczający czas do kolejnej katastrofy lotniczej.

Obracam kufel w dłoniach , obserwując, jak resztka piany lepi się do ścianek.

— Nie wierzę w te pogłoski — prycham.

Zgarniam kilka orzeszków z miski, z napisem "HAPPINESS". Pojęcia nie mam, kto wpadł na taki pomysł. W tym barze szczęście raczej się przepija niż pielęgnuje.

— Byłeś w sztok pijany, — odzywa się znów Wróbel, łagodniej, ale nie bez sarkazmu. — Skąd wiesz, że to w ogóle była kobieta?

Czuję, jak pytanie barmana ciąży mi na karku.

— Bo tak pachniała, — mówię w końcu, zerkając na niego kątem oka. . — Jak burza, która ma dopiero nadejść.

Wróbel prycha z niedowierzaniem, zdecydowanym ruchem zabiera mi sprzed nosa pusty kufel.

— Odbiło ci do reszty, — kwituje chłodno. — Więcej ci już nie dam. Znajdź sobie jakąś normalną dziewczynę i przestań żyć fantazją.

Za jego plecami miga komunikat z podświetlanego terminala. Symbol szlaku powietrznego w kształcie litery „T" rozświetla się zielenią.

— Szlak między Animal City a Theriopolis został zaakceptowany — dodaje nieco głośniej, jakby mówił to nie tylko do mnie, ale do całej sali. — Mamy powód do radości.

W kącie ktoś klaszcze. Lisica i jastrząb stukają się kieliszkami.W tle rozlega się melodyjny głos spikera, mówiący, że przełomowy dzień.

Ale ja nie klaszczę.

Zaciskam palce na skrawku mapy, którya wysunęła mi się z kieszeni kurtki. Mój szlak prowadził gdzie indziej.

— To wciąż nie to samo — syczę przez zaciśnięty dziób, a skrzydło nerwowo drga przy boku. — Ptaki wędrowne potrzebują większej przestrzeni. — dodaję szeptem.

Przestrzeni, której nawet nie ma na mapie.

Zostawiam odliczoną sumę w euro na blacie, zgarniam jeszcze jedną garść orzeszków i wychodzę przed bar. Z oddali obserwując inne ptaki.

Słońce świeci przyjemnie, a ciepły, łagodny wiatr łaskocze moje upierzenie. Dzień jak z pocztówki. Myślę sobie.

— Cholera — rzucam w przestrzeń, zanim pakuję sobie do dzioba słoną przekąskę. Mój ojciec i dziadek przewracają się w grobie, widząc, że wszyscy muszą obrać zaledwie jeden kierunek. Burmistrz AnimaCity, Barbara Rose, oraz Edward Duval z Theriopolis wyznaczyli bezpieczną trasę lotów dla zwierzoludzi.

Hip-hip, hurra chciałoby się powiedzieć, ale... każdy wie, że wybierając drogę na skróty, trzeba liczyć się z różnymi zagrożeniami. W naszym przypadku, z kłusownikami i czarnym rynkiem, który tylko czeka, żeby zapolować na zagrożone gatunki. I to nie jest żadna przesad, to nasza paskudna rzeczywistość. Zwierzęta atakują, by przeżyć. Ludzie dla rozrywki.

Kieruję się w stronę pasa startowego, gdzie zgromadziło się sporo lotników różnej maści. Mimowolnie rozglądam się w poszukiwaniu dziewczyny ze snów tej, która czasem mnie w nich odwiedza.

To wszystko wydarzyło się, zanim udało mi się dotrzeć do AnimaCity. Nadciągająca nawałnica nie sprzyjała lataniu, dlatego zatrzymałem się w pewnej jaskini. Takim punkcie postojowym dla zwierząt, które opierają się systemowi.

Za namową przebywających tam gości dałem się ponieść eliksirowi zapomnienia. Tak na dobrą sprawę, był to słabej jakości bimbrem. Pędzony w zapyziałej piwnicy, który smakował nad wyraz paskudnie, ale za to szybko uderzał do głowy.

Oprócz śmiechów wywołanych moim stanem, pamiętam jeszcze tylko zarys kształtnego cienia. Ktoś wyciągnął mnie stamtąd i czuwał przy mnie przez całą noc. O wschodzie słońca, gdy się obudziłem, już go nie było. Pytałem o niego, ale tylko mnie wyśmiano, wspominając coś o Harpii. Ale...

Nie sądzę, żeby gdyby to była ona, to zostawiła mnie przy życiu.

Hejo! Z tej strony A.S. Claw. Od razu uprzedzam to, co masz przed sobą.... Nie jest fanfikiem wysokich lotów. Piszę dla frajdy, więc mogą pojawić się błędy interpunkcyjne (i nie tylko). Traktuj to raczej jako luźną opowieść, a nie literackie arcydzieło. Mam nadzieję, że mimo to znajdziesz tu coś dla siebie i dobrze spędzisz czas przy lekturze.

Komentarze (0)

Brak komentarzy

Bądź pierwszą osobą, która skomentuje!